poniedziałek, 10 listopada 2014

Wicher się zerwał (cz. 1) - Altreichenau

czyli

O wartości dokumentalnej

Nieraz ulegamy iluzji bezczasu. Zdamy się trwać w miejscu, gdy tylko świat wokół nas przepływa. Czy to na lepsze, czy to na gorsze. Zmiany zdają się często naturalne, czy wręcz niedostrzegalne, wpisane w naturalny rytm kształtującej się nieustannie codzienności. Nieraz dopiero odpowiedni kontekst pozwala jednak dostrzec ich całą doniosłość.
Najprostszym, a i chyba najbrutalniejszym kontekstem, jest perspektywa czasu. Gdy dzień wczorajszy, choć miniony nieuchronnie, wydaje się zwykły, wręcz codzienny, na wyciągnięcie ręki, to upływ lat, czy dekad, uwidacznia już dobitnie doniosłość zmian.
W bardzo dużym stopniu dotyczy to wszak fotografii, mniej lub bardziej precyzyjnie dokumentującej swoje tu i teraz chwili powstania. Czas - że się powtórzę - zatrzymany. Dokument. Każde zdjęcie jest niepowtarzalnym dokumentem, każdy z tysiąca seryjnie trzepanych cyfrowych pstryków, kasowanych potem lekką rączką w celu zrobienia miejsca na karcie pamięci czy dysku - na kolejne cyfrowe pstryki, w nadziei, że któryś w końcu będzie fajny, zaspokoi naszą próżność favami w internetowej galerii czy innymi like'ami na fejsie. Bezrefleksyjność...?
Robiąc zdjęcie zatrzymujemy czas, tworzymy unikatowy, niepowtarzalny dokument, który, już za lat kilka czy kilkanaście, może stać się naprawdę niepowtarzalnym dokumentem, pokazującym rzeczy, miejsca, a może i przede wszystkim ludzi - minione. Jak prosto beztroska fotografia może nabrać wagi takiego dokumentu?


Ewangelicki kościół w dzisiejszych Starych Bogaczowicach od XVIII wieku stanowił stały element krajobrazu wsi, silną dominantę jej ulicowej kompozycji. Po II wojnie światowej podzielił los wielu śląskich ewangelickich świątyń, pozostając opustoszałym, gdy nowej społeczności wystarczył przecież pobliski - i zresztą wspanialszy - kościół katolicki.


Barokowa świątynia z wolna chyliła się ku upadkowi, będąc niemym pomnikiem czasów minionych i posępną pamiątką zmian, które dotknęły te ziemie. Zdało by się, barokowy zabytek, nieźle mimo wszystko zachowany, w środku cywilizacji, w naszych czasach jest zupełnie bezpieczny. Zdało by się....


Kilka spośród zwykłych zdawało by się, beztroskich wakacyjnych zdjęć sprzed piętnastu lat. Dwa pochmurne, deszczowe dni sierpnia 1999. Tak było, i tak już nigdy nie będzie - po dwustu z górą letnim dziele anonimowych rąk pozostał już tylko pusty plac. Buldożery górą.


Nie ma już powrotu. Ćmi się może tylko niejaka gorzka i bezsilna refleksja, gdybym wtedy wiedział, że czas ucieka tu tak nieubłaganie, może mniej rutynowo bym do tego podszedł... Trudno.
Codzienność odeszła w przeszłość. Pozostały zdjęcia.
Bo zdjęcia zostają - warto o tym pamiętać.

piątek, 19 września 2014

Czerń i biel w kolorze

Trudno oprzeć się wrażeniu, że historia zatoczyła koło. Dzisiejsze nowoczesne aparaty cyfrowe rejestrujące te wszystkie piękne barwne zdjęcia na wielomegapikselowych matrycach, czarnobiałych matrycach z mozaikami barwnych filtrów, pod względem metody rejestracji barw cofają nas tak naprawdę w przeszłość o ponad stulecie.
Dążenie do rejestracji zdjęć barwnych jest praktycznie tak samo stare, jak fotografia. Mniej lub bardziej udane próby czynione już były około połowy XIX wieku, zaś w końcu lat 60. owegoż wieku fotografia barwna była już ze strony teoretycznej tak rozpracowana, co opatentowana.  Na przeszkodzie rejestracji barwnych obrazów stała jednak - obok niejakiej złożoności ówczesnych metod - także i ograniczona barwoczułość dostępnych emulsji światłoczułych - w ostatniej ćwierci wieku w najlepszym razie ortochromatycznych, ślepych w zakresie czerwieni.
W roku 1906 Adolf Miethe opracował wreszcie metodę sensybilizacji panchromatycznej (uczulenia w całym paśmie widzialnym) - i już w roku następnym pojawiły się na rynku płyty autochromowe Lumiére, rejestrujące barwne obrazy, przezrocza, na czarno-białej emulsji, poprzez warstwę kolorowych filterków, ziaren skrobi barwionych w barwach podstawowych. Oglądając naświetloną płytę pod światło otrzymywało się obraz barwny, niestety - z racji na znaczne pochłanianie światła przez filtry, przezrocza Autochrome nie nadawały się do projekcji. Na takich właśnie autochromach utrwalone zostały na przykład sto lat temu przez Tadeusza Rzącę barwne obrazy Małopolski sprzed Wielkiej Wojny.
Oparte na podobnej addywnej zasadzie działania materiały fotograficzne - tzw. rastrowe - zdominowały amatorską fotografię barwną i film amatorski aż do drugiej połowy lat trzydziestych, gdy w końcu pojawiły się "prawdziwe" współczesne wielowarstwowe błony barwne (Kodachrome w 1935 i rok później Agfacolor Neu), produkowane były jeszcze nawet po wojnie (Dufaycolor).
Rastry barwne nanoszone były na podłoża - również drukowane - w różny sposób, nieregularnie, jak wspomniany Autochrome czy Agfacolor I, osobliwie zaś jako rastry liniowe, w postaci mozaiki różnobarwnych krzyżujących się linii - Dufaycolor.
Szczytem wyuzdania technologii rastrowej był raster soczewkowy, łączący w sobie niejako zalety rastra i wyciągów barwnych. W metodzie tej, do której należały materiały Kodacolor, Agfacolor II czy Optocolor (Siemens-Berthon), błona nie była pokrywana barwnym rastrem, i w ogóle była błoną czysto czarno-białą, a jedynie skierowane ku przodowi podłoże tłoczone było w raster malutkich soczewek, dobranych tak, że każda tworzyła na warstwie światłoczułej obraz źrenicy wejściowej obiektywu. Jeśli na obiektyw założyło się specjalny trójbarwny filtr, z trzema sektorami w barwach podstawowych, każda z soczewek rastra rejestrowała czarno-bały obraz filtra, obok siebie wycinki wszystkich trzech kolorów. Wywołaną odwracalnie błonę wystarczyło teraz poddać projekcji przez rzutnik z założonym na obiektyw takim samym trójbarwnym filtrem, aby z czarno-białego zdjęcia otrzymać na ekranie barwny obraz.
I tak z czerni i bieli, z bezbarwnej mozaiki rodził się kolor - jak w aparacie cyfrowym.

czwartek, 4 września 2014

Zwyczajnie


Codzienność zatrzymana w kadrze - kolejny niepowtarzalny obraz rzeczywistości, która z czasem stała się odległą przeszłością. Dokument.

Bratysława, 4.09.1989.

Może nawykiem z czasów fotografii tradycyjnej jest to, że w przeciwieństwie do dzisiejszych cyfrowych misiów nie kasuję zdjęć, nawet nieudanych. Wszak każde jest niepowtarzalne. Acz, z drugiej strony, ile warte jest dziś zdjęcie, takie jedno z tysięcy podobnych, w dobie cyfrowego szumu informacyjnego? Im mniej zdjęć, tym większy ładunek emocjonalny wiąże się z każdym z nich, acz tym mniej zarazem ukazują, tym więcej trzeba pamiętać - lub spróbować sobie wyobrazić.
Dziś raczej dąży się jednak do perfekcjonizmu i efektu wizualnego, ważniejszego od emocji czy przekazu - dzięki łatwości cyfrowej obróbki i korekcji dostępnej każdemu; niejako narzuca to jako obowiązującą stylistykę właściwą raczej fotografii komercyjnej, reklamowej. Zdjęcie tak czy inaczej niepełnowartościowe technicznie nie jest nic warte, i już.
A gdzież to, co można by uznać za fotografię normalną, amatorską? Szczerą, bezpretensjonalną, poprawną i świadomą? Gdzieś chyba pomiędzy zdychającą właśnie łomografią, z całą jej formalną, estetyczną i techniczną indolencją, a miliardami obrazków klepanych smartfonami, pomiędzy żałosnymi zdjęciami pseudoartystów, zastępujących formę wydumanym przekazem. Czyli skryta wstydliwie, nigdzie...?

sobota, 30 sierpnia 2014

Powrót

Środa, 30 sierpnia 1989.

I tak dobiegła końca podróż - wtedy w miejscu, teraz w czasie. Dzień po dniu, miejsce po miejscu, świat, którego nie ma, odległy i na swój sposób piękny, piękny w swej odmienności.

Mirogonowice, 2002.

Niektóre miejsca zdają się trwać, trwać niezmienione, budząc podobne emocje i wspomnienia. Inne przeobraziły się niemal nie do poznania, czy na lepsze, czy na gorsze - nieraz trudno ocenić, kwestia kryteriów nadrzędnych. Jeszcze inne pozostały już tylko na zdjęciach i w blaknącej pamięci. Naturalny bieg rzeczy.

Kurozwęki, 2002.

Czasem chciałoby się postawić pytanie, czy warto wracać w przeszłość, gdy czas nieuchronnie biegnie do przodu, czy warto przywoływać to, co było, czy warto wpatrywać się w stare zdjęcia, wypatrując nieistotne dla nikogo szczegóły, czy warto równie nieistotne szczegóły przywoływać w pamięci. Czy warto roztrząsać, co było - czy co mogło być - dalej? Czy warto żałować zdjęć, które nie powstały?

Piotrkowice, 2002.

Teraźniejszość tyleż przywołuje, co rozwiewa wspomnienia. Czasem odnajdujemy w niej wciąż to, co najlepsze z przeszłości, czasem chciałoby się zamknąć oczy i uciec od rzeczywistości - stąd też nieuniknione ryzyko powrotów w przeszłość.  Nieraz trudno, czy wręcz nie można, być pewnym, na ile obraz w naszej pamięci jest obrazem rzeczywistym, na ile piękną kreacją, minionym idealnym światem - nawet zatrzymane na zdjęciach, nieraz przypadkowe, urywki nie zawsze pomogą to zweryfikować, czasem wręcz będąc podwalinami kolejnych fałszywych elementów pięknej legendy. I tejże legendy świadectwem prawdy.
Pamięć... Tu i teraz.


piątek, 29 sierpnia 2014

Bocian nad stawami

Wtorek, 29 sierpnia 1989.

Prognozy pogody tym razem, szczęśliwie się nie spełniły, mało padać, nie padał, dzień okazał się ciężki, pochmurny, ale jednak nie deszczowy. Plan dnia, który z początku miał być powtórką przerwanej trasy wczorajszej, wymagał zresztą doraźnej modyfikacji ze względu na połączenia PKS - acz wyszło mu to tylko na lepsze.

Maleszowa, 29.08.1989.

Droga polnym skrótem z Maleszowej do Piotrkowic, na którą skierował przygodnie spotkany człowiek, wiodła z początku wąską ścieżką poprzez pobliskie stawy. Znów smakować można było okolicę powoli, z każdym krokiem, zupełnie inny stopień więzi z miejscem niż szybka i beznamiętna podróż samochodem. Nie tak daleko od początku stawów zerwał się z grobli spłoszony bocian i oddalał się z wolna kolejnymi kręgami. Kolejny szczegół bez znaczenia, a mimo to zapadły w pamięć. I polno-leśna droga w stronę Tarnogóry, z wyniosłym samotnym drzewem na poboczu.. Pustka, ani człowieka.

Piotrkowice-Tarnogóra, 29.08.1989.

Piotrkowice, 29.08.1989.

Ruina piotrkowickiego kościoła św. Stanisława na skraju cmentarza, do której wiodła wąska tylko ścieżka, tonęła w zdziczałej zieleni, otoczona starymi kamiennymi nagrobkami. Zdawałoby się na zawsze opuszczona i zapomniana, ponownie scena jakby nierealna, jaką nieczęsto można napotkać. Cisza i tajemniczość - jakże dalekie od tego, co można tam zobaczyć dzisiaj.

Piotrkowice, 29.08.1989.

Nieco podobną refleksję przywołuje piotrkowickie sanktuarium Matki Bożej Loretańskiej - gdy miejsce wydeptanych pośród trawy ścieżek zajął dziś parking i chodniki w standardowej betonowej kostce. Takie jak wszędzie, ani lepsze, ani gorsze - ot zwykłe i banalne. Z drugiej strony ćwierć wieku temu też było tam zwykle i normalnie - dopiero patrząc z perspektywy czasu, nowych przyzwyczajeń i standardów, można to w pełni dostrzec i ocenić. I znów pozostaje pytanie - jak jest lepiej dla estetycznego czy emocjonalnego odbioru miejsca?

czwartek, 28 sierpnia 2014

Deszczowe intermezzo

Poniedziałek, 28 sierpnia 1989.

Tym razem się nie udało. Krakania meteorologów w końcu się ziściły i uporczywa ulewa skutecznie powstrzymała wszelakie turystyczne zapędy, rozwiewając bezlitośnie nadzieje na przejaśnienie i nakazując przedwczesne porzucenie ambitnych planów, już na etapie pierwszego punktu programu.

Lisów, 28.08.1989

Tatra w deszczu. Trudno chyba o bardziej ulotny moment, wtedy w końcu przypadkowy i nic nie znaczący. W zasadzie nawet nieistniejący - zarejestrowany na zdjęciu urywek rzeczywistości, a może raczej wykreowany na emulsji światłoczułej, odarty do tego z koloru, tak naprawdę nie mógł być wszak takim uchwycony przez oko ani zapamiętany. Dobitna ilustracja prawdy czasu i prawdy ekranu...
A dziś może chciałoby się wiedzieć - skąd ten samochód jechał, dokąd, co było dalej...?

środa, 27 sierpnia 2014

Jaskółka

Niedziela, 27 sierpnia 1989.

Na wstępie paść musi, niestety, niejakie wytłumaczenie. Zdjęcie z dnia dzisiejszego, sprzed lat dwudziestu pięciu, będzie tylko jedno, z przyczyny nader banalnej. Mając na wykończeniu FOTO-65 z ledwo dwoma-trzema pozostałymi klatkami zapomniałem wziąć ze sobą nowy film na zmianę, wobec czego praktycznie wszystkie zdjęcia tego dnia wykonałem drugim aparatem na slajdach, których po prostu nie mam dziś jak zeskanować. Tym niemniej o dwa lata późniejsze zdjęcie z Kurozwęk i tak idealnie odpowiada temu, co miałem przed oczami w roku 1989 - także pod względem  pory dnia i pogody.

Grabki Duże, 27.09.1989.

Mury obronne Szydłowa rysowały się z perspektywy wzgórza, pod ciężkim, pochmurnym niebem. Zderzenie rzeczywistości z tym, co w książkach, na zdjęciach, z tym, czego się oczekuje. Zawsze niesie ze sobą ryzyko rozczarowania, ale i pozytywnego zaskoczenia, niejakiego spełnienia - jednak (wreszcie?) jestem. Szydłów nie rozczarował. Wtedy ciche, spokojne miasteczko pełne śladów swej minionej chwały - pośród zaniedbania i właściwej czasom bylejakości. Po raz kolejny nasuwa się refleksja, czy - patrząc z perspektywy czysto estetycznej - lepiej było wtedy, czy dzisiaj? Czy ruina szpitalnego kościoła św. Ducha nie straciła czegoś ze swego wyrazu, wyczyszczona, pozbawiona zarastającej ją roślinności, sprowadzona niejako do roli muru cmentarnego? Chyba nijaka...
Tuż przed Szydłowem, na skrzyżowaniu z szosą do Stopnicy spotkaliśmy zmierzającego w przeciwną stronę turystę z plecakiem - chyba jedynego podczas całej kilkudniowej eskapady. Wspomogliśmy go swoimi mapami, chwila rozmowy. On poszedł w swoją stronę, my w swoją. Gdzie jest teraz?

Kurozwęki, 1991.

Zamek w Kurozwękach tonął pośród zdziczałych chaszczy, pod pochmurnym niebem. Droga do wnętrza, jak najbardziej nieoficjalna, wiodła przez okno wysokiego parteru od tyłu - a potem można było mieć cały zamek dla siebie. Cisza i pustka. Trudno o bardziej wyrazisty kontrast z dniem dzisiejszym - rozkrzyczanej atrakcji turystycznej. Wtedy panowała cisza, tajemniczość i majestat ruin. Rozgrzebana budowla, w połowie rozpoczętego w nieokreślonej przeszłości remontu, w równie nieokreślonym czasie przerwanego, wpisywała się w zasadzie doskonale w to, co stanowiło wówczas dzień powszedni, co spotykało się na szlaku raz po raz - smutna refleksja nad zderzeniem realiów.współczesności i śladów przeszłości.
Przy szosie z Grabek Dużych do Szydłowa leżała na poboczu martwa jaskółka - pewnie uderzona przez samochód. Nieistotny szczegół, fragment tego, co było. A może nie było? Trudno oprzeć się wrażeniu, że przeszłość jest iluzją, żyje wciąż tak długo, jak trwa pamięć jej świadków - i umiera razem z nimi. W zmieniającym się z sekundy na sekundę świecie trudno chyba zdefiniować granicę pomiędzy przeszłością a teraźniejszością.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Dwór

Sobota, 26 sierpnia 1989.

To było jakieś dwadzieścia pięć kilometrów po górach i zagubionych pośród wzgórz, pól i lasów wioskach, gdzie nieraz ciężko było odnaleźć właściwą drogę. Dzień był, na szczęście, zdecydowanie pogodny, wbrew przepowiedniom synoptyków.

Święty Krzyż, 26.08.1989.

Bocznymi ścieżkami po raz kolejny smakować można było słoneczną okolicę podkielecką niejako od kuchni, czy może raczej od sklepu GS, gdzie w końcu wskazano w Starej Słupi właściwy skrót do Grzegorzewic, z zapomnianym, zdało by się, a sięgającym romanizmu kościółkiem - wtedy jeszcze skrytym tajemniczo pośród drzew.

Grzegorzewice, 26.08.1989.

Siedemnastowieczny drewniany dwór w Mirogonowicach opustoszały, acz zdawałoby się trwający jeszcze w najlepsze i przyszłość mający przy odrobinie szczęścia przed sobą. Kaflowe piece, kominki, polichromowany sufit kaplicy, zapadający w pamięć ekspresyjny fresk z orłem na resztkach tynku, osobliwe rzeźbione pilastry na elewacji. 

Mirogonowice, 26.08.1989.

Przyciągał uwagę świadectwem swej dawnej świetności. Jak zawsze wtedy - pustka, samotność i swoisty majestat opuszczonego miejsca - do którego zresztą jeszcze kilkakrotnie przyszło mi wrócić, odkrywając niejakie figle pamięci i starając się zachować w niej to, co jeszcze można.
Dziś dworu już nie ma - i nie będzie, kto nie widział, nie zobaczy. Smutne memento bezsilności.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Przez pola

Piątek, 25 sierpnia 1989.

Pałac w Podzamczu już z oddali koronował pod chmurnym niebem pola, przez które wiodła powolna droga wąskimi ścieżkami - uatrakcyjniona w końcu i koniecznością przeskakiwania przez strumyk.
Trudno nawet porównać wrażenia z takich pieszych wypraw z beznamiętną turystyką samochodową; trasę wybrać można w zasadzie dowolnie, a do celu zbliża się z wolna kilkadziesiąt minut, smakując go w kolejnych odsłonach, które samochodem śmigają niemal niezauważalnie. Zupełnie inny poziom więzi z miejscem...
 
Podzamcze Piekoszowskie, 25.08.1989.

Wielki, opustoszały, zostawiony samemu sobie. Wejście, a owszem, przez dziurę w zamurowaniu okna. Wewnątrz część pomieszczeń w tylnym trakcie zamknięta, zawalona gratami - meble, plansze, pomoce naukowe. Na ich straży samotny manekin z władczo skrzyżowanymi ramionami. W części dostępnej - swoiste lapidarium, magazyn wszelakich reliktów architektonicznych, najwyraźniej w gestii PKZ. W przyziemiu jednej z wież wciąż paląca się żarówka, zapomniana jak i wszystko tutaj. Sceneria, trywialnie rzecz ujmując, raczej grozy niźli słonecznej atrakcji turystycznej.

Podzamcze Piekoszowskie, 25.08.1989.

Cisza, pustka, ani żywej duszy. Ruina obumarła, w pełnym tego słowa znaczeniu, monumentalna i tajemnicza, pomnik przeszłości porzucony pośród wioski, niby z osiemnastowiecznych akwarel Vogla, zwalisk świetności dawnej Rzeczypospolitej.
I równie już dziś odległa. I równie niedostępna.

W drogę - do nieistniejącego czasu

Czwartek, 24 sierpnia 1989.

Trudno czasem nad szybkością, z jaką śmignęło ćwierć wieku, pozostawiając za sobą, zdawałoby się, dopiero co przeżyte dni wakacyjnej włóczęgi.
Wojna Irak-Iran, formowanie rządu Mazowieckiego, XIV plenum KC PZPR - czysta podręcznikowa dziś historia, która była wszak codziennością tego czasu. Historia równie odległa, jak kraj, który wówczas można było przemierzać - po czerwcowych wprawdzie wyborach, ale wciąż będący pełnią szarzyzny czterdziestu pięciu lat władzy ludowej, schyłku lat osiemdziesiątych. Pozostały nazwy na mapach, ale tego świata już nie ma. Tak czysto w kategoriach estetycznych patrząc - czy jest lepiej, czy jest piękniej? Trudno na to odpowiedzieć, i nie wiem. Z perspektywy lat trudno pozbyć się sentymentu, trudno nie znudzić się wszechobecnym dziś monotonnym zagospodarowaniem turystycznym. A może to tylko tęsknota za odległym wyidealizowanym krajem szczęśliwości, tym samym, który można zobaczyć w starych kronikach czy na filmach - a którego samemu można było zasmakować.


Co pozostało? Wspomnienia, choć płatające czasem figle, kilka filmów zdjęć, kilka drobiazgów - jak choćby mapa kupiona w kiosku w drodze na dworzec, czy popularna latarka, którą trzeba było dokupić na miejscu - skoro zapomniało się tego niezbędnego akcesorium - mając za to w planie łażenie po różnych dziurach. Trywialna historia, materialne ślady przeszłości, można nawet rzec - materialne dowody na to, co żyje w pamięci.

Może warto spojrzeć na to wszystko jeszcze raz. Czy warto jeszcze raz wyruszyć w drogę, spotkać miejsca, których już odwiedzić nie można, dzień po dniu, spojrzeć na drobny i selektywny wycinek ówczesności, wiedząc wszak to, czego wówczas nie można się nawet było domyślać, i mniej lub bardziej świadomie widząc go takim, jakim chciałoby się zobaczyć...?
Może warto - przynajmniej spróbować...

poniedziałek, 7 lipca 2014

System antykodakowski - część 2, czyli też tak możecie!


- Gdybyś widział, jak chłopak cerował sobie dziurę w spodniach, a dziewczyna stała obok, dając dobre rady, chciałabym móc to sfotografować! - powiedziała żona do swego męża, gdy wieczorem wrócili do domu.
- A gdybyś widziała, jak Paul dziś podczas odznaczania obracał w dłoniach bukiet w tę i we w tę, niczym kufel piwa, to było warte zdjęcia...
Mąż spojrzał z namysłem na swoją żonę.
- Fotografowanie, hm. Droga zabawa, niestety.
- Droga może nie, - zaoponowała - ale trzeba to umieć.
Tak właśnie tracony jest nieraz bezpowrotnie nastrój chwili i blakną osobiste, żywe wspomnienia.
[Günter Büttner: SL-System; Lipsk, 1974]

Wschodnioeuropejski - czy raczej może enerdowski - standard SL masowej fotografii popularnej, którego zawiłe drogi narodzin poznać onegdaj mogliśmy w części pierwszej, promowany był z rozmachem. Książki, plakaty, prospekty - wszystko nastawione na zdjęcie z fotografii odium sztuki tajemnej, drogiej i dostępnej nielicznym tylko adeptom. Odwoływano się do emocji, jak w przytoczonym na wstępie cytacie, byleby tylko pokazać, że każdy może fotografować, zaszczepić w ludzie masowego bakcyla fotografii; czy może raczej bakcyla fotografii masowej?

Fot. Hellmut Opitz

Karl-Marx-Stadt, połowa lat siedemdziesiątych, słoneczne południe na Karl-Marx-Platz, który w swej wspaniałej i pięknej postaci stał się jednym z ulubionych miejsc spotkań mieszkańców. W tle Karl-Marx-Allee i stojący wzdłuż niej Dom Organów Partyjnych i Państwowych, sławny wznoszącym się przed nim monumentalnym pomnikiem Karola Marxa (ten, niestety, znalazł się tuż poza prawym skrajem kadru) i przezywany złośliwie, z racji na swój kształt, Partyjną Piłą.
My obróćmy jednak uwagę na drobny szczegół  widoczny na drugim planie, na niepozorny prospekt reklamowy. 


Po lewej stronie Smiena SL, po prawej Beirette SL 110 – intensywna promocja aparatów, dzięki którym każdy mógłby fotografować, prosto i przystępnie. Machina nabiera rozpędu.
Oparty na starej-nowej kasecie SL system fotografii "dla każdego" był gruntownie przemyślany, jak to w gospodarce centralnie sterowanej, gdzie nie było miejsca na przypadek. Zwłaszcza, że przełom lat 60. i 70. to moment, w którym w NRD przechodzą już na własność państwa ostatnie niedobitki prywatnych, czy półprywatnych, zakładów fototechnicznych.
System SL adresowany był do amatorów, okazjonalnych pstrykaczy, którym umożliwiać miał bezproblemowe fotografowanie, bez potrzeby wnikania w jego techniczne aspekty. Tworzyły go więc zwartej budowy aparaty kompaktowe, których obsługa musiała być prosta i intuicyjna, co osiągano bądź ograniczając zakres możliwych nastaw, bądź opatrując je sugestywnymi piktogramami skojarzonymi z konkretnymi sytuacjami czy warunkami oświetleniowymi (co znamy choćby z popularnej Smieny 8M), czy też stosowano wręcz automatyczne czy półautomatyczne ustawianie ekspozycji. Wszystko to rzutowało, oczywiście i na cenę poszczególnych modeli aparatów – ta w początku lat 70. oscylowała w granicach 20-200 marek, przez co każdy mógł dobrać aparat tak do swoich możliwości fotograficznych, jak i finansowych.
Także niewielką ilość zdjęć mieszczących się na filmie (12, 16 lub 24, zależnie od formatu klatki) postrzegano jako zaletę. Odpowiadała ona, jak szacowano, dziennym potrzebom przeciętnego fotoamatora – a przez to mógł on szybciej otrzymywać gotowe zdjęcia, a także częściej zmieniać rodzaje filmów.
Wobec takich założeń, fotografii dla każdego, niemal równocześnie z filmem standardu SL wypuszczono na rynek całą, starannie zestopniowaną rodzinę aparatów fotograficznych. Lawina ruszyła około lat 1967-68. Z początku do aparatów już istniejących, przyzwoitych manualnych kompaktów, jak Penti (formatu połówkowego) czy Beirette serii k (o bardzo typowej dla enerdowkich konstrukcji tej klasy parametrach), dołączył nowy Pentacon electra (1967) o elektronicznie realizowanej automatyce naświetlania oraz – tu zaskoczenie – radziecka Smiena SL (1968; warto też zwrócić uwagę na litery SL w oznaczeniu, które staną się już obowiązującym wyróżnikiem nowych aparatów na kasety SL). Aparaty raczej wymagające jednak od użytkownika pewnego zaangażowania fototechnicznego, a i nienajtańsze. Równocześnie więc pojawiły się dwie konstrukcje popularne, najprostsze z możliwych, adresowane do początkujących - Certo SL 100 i SL 101 (ok. 1967-68) – takie boxy o stałym ustawieniu ostrości, gdzie użytkownik mógł wybrać tylko jeden z dwóch czasów otwarcia migawki.
W roku 1970 dotychczasowa Beirette k zastąpiona została przez modernistycznego designu model Beirette SL 300, oraz nieznacznie wobec niego uproszczony SL 200, a dwa lata później pojawił się kolejny tani model z dolnej półki – Pouva SL 100 (wkrótce przemanowany na Beirette SL 100), niemal tak prosty jak wspomniane Certo, ale pozwalający już przynajmniej na ustawienie ostrości. W ten sposób ukształtowany został już praktycznie cały system, uzupełniony tylko wkrótce przez niezwykle kompaktowy Certo SL 110 (cca 1974-75) oraz półautomatyczną Beirette SL 400 (1978). I jeszcze tylko w 1987 roku Beirette SL 100 doczekał się stylistycznego face liftingu i technologicznego uproszczenia w postaci SL 100N.
Wschodnioniemiecki producent lamp błyskowych, Elgawa w Plauen, wypuścił nawet serię elektronowych fleszy oznaczonych SL – reklamownych jako szczególnie nadające się do aparatów systemu SL.
Aparaty dla każdego, osprzęt, filmy, prospekty, książki... Czegóż chcieć więcej?
Mimo wszystko wschodnioeuropejski pstrykacz nie miał jednak zupełnie tak prosto, jak w zachodnioeuropejskich odpowiednikach systemu SL – czułość trzeba było albo wprowadzić do aparatu ręcznie, albo dobrać film odpowiedni do posiadanego modelu. W przeciwieństwie do kodakowskiego standardu 126, acz podobnie jak w Agfie Rapid, kasety SL można było natomiast bezproblemowo ładować we własnym zakresie zwykłym filmem 35 mm dowolnej proweniencji – bezcenna możliwość wobec braku płynności dostaw, właściwych krajom RWPG.
Co warto zauważyć, w l. 70. aparaty systemu SL zdecydowanie zdominowały enerdowską ofertę segmentu aparatów kompaktowych, stanowiąc w nim zdecydowaną większość tak oferowanych typów, jak i kategorii zaawansowania. Z kompaktów na film 135 pozostały w tym okresie tylko manualne Certo KN 35 i Beirette vsn (odpowiadające Beirette SL 200 i SL 300) oraz automatyczna Beirette electronic (odpowiednik Pentacona electry). Nie było natomiast najprostszych aparatów na film 135 (jak Beirette SL 100 czy Certo SL 100/101/110), ani aparatów w formacie połówkowym (jak Penti). Także półautomatyczny Beirette SL 400 musiał czekać aż 10 lat na swego następcę formatu 135, czyli Beirette 35 - którego narodziny wiązały się być może ze zmierzchem systemu SL, w każdym razie koniec lat 80. to już początek niepokojących zmian i reorganizacji we wschodnioniemieckim przemyśle fotooptycznym...
Jak się więc wydaje – system SL przetrwał mężnie przez lata 70. i 80. - i w końcu zgasł cicho i niezasłużenie wraz z reorganizacją i upadkiem wschodnioniemieckiego przemysłu fototechnicznego, a także przemianami ustrojowymi, które otworzyły rynki Europy Wschodniej na prawdziwe, już automatyczne popularne aparaty kompaktowe. Te same zresztą, które wykończyły i Kodaka 126, i Agfę Rapid.
Acz poczciwym aparatom systemu SL warto się chyba będzie przyjrzeć bliżej.

piątek, 28 marca 2014

Nie zdążmy się spóźnić


   Jednym ze złudzeń przynoszących nieuchronne rozczarowania jest wrażenie, że mamy czas. Mamy dużo czasu. I jeszcze zdążymy.
  Często, niestety, nie zdążymy. Może nawet najczęściej nie zdążymy. W pozornej niezmienności płynie obok nas czas - zbyt wolno, aby upływ zauważyć, zbyt szybko, aby upływ ten zlekceważyć. 
   Bardzo mocno widać to i na przykładzie fotografii, będącej przecież mniej lub bardziej dosłownym zapisem naszego tu i teraz. Ileż to razy zdarzało się zwlekać z udokumentowaniem czegoś bliskiego, zwykłego, co zdawało się być niezmiennym elementem naszego otoczenia. Może po części dlatego, że wartość tego nie była oczywista, może dlatego, że było to zbyt codzienne, zbyt banalne swą oczywistością. I koniec, było, przeszło, nie ma. Ale czy blaknąca pamięć tego będzie i taka po latach kilkudziesięciu? Czy wystarczą tylko słowa? Zdjęcie pozostanie - czy to dowodem, czy wspomnieniem, tak czy inaczej zachowa cząstkę minionej przeszłości, choćby najtrywialniejszą, ale nieobojętną emocjonalnie. Tak, tak właśnie było.

   Trwamy w fałszywym poczuciu bezpieczeństwa, że jeszcze zdążymy, że nie ma się co śpieszyć, mamy czas...
   A obok niezauważenie przemijają rzeczy zwykłe. Nie ma na co czekać.