czwartek, 4 sierpnia 2022

Kalkulator naświetlenia fleszem

 czyli

Wyżyny automatyki ręcznej

W czasach dawno minionych, powiedzmy przed półwieczem, łatwo, jak wiemy, zdjęć robić się nie dało. Aparaty automatyczne były stosunkowo nieliczne, drogie, a i w sumie nieraz nadmiernie skomplikowane w obsłudze (patrz Zorki 10)... Pewnym antidotum były tu najprostsze aparaty boxy, w rodzaju naszego Ami, radzieckiego Etiuda, czy enerdowskiej Certiny, a nawet małoobrazkowych Certo KB 24 czy SL 100, w których po prostu niespecjalnie można było ustawiać jakiekolwiek parametry ekspozycji, co niejako zabezpieczało przed popełnieniem rażącego błędu w jej ocenie.

Aparaty bardziej skomplikowane wspomagały użytkownika piktogramami symbolizującymi konkretne warunki oświetleniowe czy odległości przedmiotowe - znanymi nam dobrze choćby z ponadczasowego evergreena, smieny 8M - pozwalającymi jako tako ustawić odpowiednie wartości podług tych obrazków. Jakoś to działało i ludzie dawali radę - nawet na wymagających tu precyzji slajdach. W sumie proste to, oczywiste, i wszyscy o tym wiedzą.

No ale i w końcu dochodzimy do zagadnienia kolejnego - zdjęć z fleszem. Tu już bowiem tak łatwo nie było, kombinację liczby przewodniej, warunkowanej czułością użytego materiału, i odległości przedmiotowej trudno było wszak spiktogramizować w tak oczywisty sposób. Owszem, zdarzały się przypadki obiektywów czy aparatów sprzęgających pierścień ostrości z przysłoną, a zatem automatycznie zmieniających przysłonę w zależności od ustawienia odległości, odpowiednio dla prawidłowego naświetlenia z lampą błyskową (np. obiektyw Nikkor 45 mm 1:2,8 GN Auto), nieraz nawet z uwzględnieniem czułości emulsji - ale czemuś, zapewne i z racji technicznej komplikacji, nie było to rozwiązanie jakoś super powszechne, a w krajach demokracji ludowej - w ogóle niespotykane. Flesze z automatyczną regulacją błysku zaczynały się tam wprawdzie leniwie pojawiać w drugiej połowie l. 70., ale, nie ukrywajmy gorzkiej prawdy - nie ta popularna to liga.

Owszem, większość fleszy, acz nie wszystkie, wyposażone były w takie czy inne kalkulatory ekspozycji - tabelkowe czy obrotowe, z których odczytać można było odpowiednie ustawienie przysłony, wprowadzane następnie na aparacie. Acz o pomyłkę, obłęd czy oczopląs nie było tu i nieraz trudno, a niewnikającego za bardzo w aspekty techniczne fotoamatora mogły one wręcz odstręczać.

Cóż zatem począć miał inteligent pracujący czy chłoporobotnik, chcący w sposób prosty, niezaangażowany, zrobić narodowe w formie i socjalistyczne w treści zdjęcie z lampą błyskową? Tu, szczęśliwie, sytuacja nie zawsze była beznadziejna - choć, nie wiedzieć czemu, rozwiązanie jej najprostsze było nader rzadko stosowane.

Na niektórych aparatach produkcji wschodnioniemieckiej znaleźć można bowiem na pierścieniach przysłon, od dołu obiektywu, dodatkowe skale, których przeznaczenie nie jest specjalnie, a nawet w ogóle, oczywiste.

Spójrzmy chociaż na gotowy do strzału z Elgawą B 120 aparat Beirette k pokazany na zdjęciu. Poniżej obiektywu, na ząbkowanym występie służącym do wygodnego obracania pierścienia przysłony widać kilka tajemniczych czerwonych cyfr. Przyjrzyjmy się im zatem bliżej (na przykładzie tym razem młodszego brata, czy może kuzyna - wczesnej wersji Beirette SL 200).

Przeznaczenie tej czerwonej skali na pierścieniu przysłony, przy której stoi symbol jak gdyby metra, nie jest specjalnie oczywiste, podobnie zresztą jak i drugiej, umieszczonej na nieruchomym korpusie obiektywu czarnej skali, która zda się tym razem odpowiadać ciągowi liczb przysłony... Tyle tylko, że znacznie wykraczającemu poza możliwości aparatu, umożliwiającego przymknięcie przysłony do otworu raptem 1:22.

Niejeden niejedną godzinę łamał sobie głowę patrząc na te skale jak sroka w gnat - czymże one? A odpowiedź jest trywialnie prosta. Jest to właśnie, oraz ni mniej, ni więcej, kalkulator ekspozycji z fleszem.

Skala czerwona, z symbolem metra, odpowiada odległości zdjęciowej, a skala czarna, ta niefortunnie udająca ciąg przysłon - liczbie przewodniej użytego flesza (przy przyjęciu której uwzględnić trzeba, oczywiście, czułość filmu). Dlaczego jednak przy czarnej skali nie umieszczono symbolu liczby przewodniej (niemieckiego LZ czy angielskiego GN), co od razu czyniłoby przeznaczenie tego curiosum dość oczywistym, pozostać musi jedną z największych zagadek światowej fototechniki - zaraz za pytaniem, dlaczego Smiena 8M nosi oznaczenie właśnie 8M, a nie 9M, skoro nie ma samowyzwalacza, a uproszczone odmiany smien, pozbawione tegoż urządzenia, nosiły w tej epoce akurat numery nieparzyste - vide pary bliźniaczych modeli 6 i 7 oraz 8 i 9, różniących się li tylko obecnością samowyzwalacza w wersjach 6 i 8 oraz jego brakiem w 7 i 9. No, ale dygresja na bok - i ad rem...

Użycie kalkulatora jest, co tu dużo mówić, genialne w swej prostocie. Wystarczy obrócić pierścień przysłony tak, aby ustawić czerwoną liczbę, odpowiadającą odległości przedmiotowej, naprzeciw czarnej liczby odpowiadającej właściwej dla użytego filmu liczbie przewodniej flesza - aby od razu otrzymać odpowiednio ustawioną dla tych parametrów przysłonę! Na naszym powyżej pokazanym przykładzie fotografujemy zatem np. z fleszem o liczbie przewodniej 22 na odległość 2 metrów. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby odpowiednio do potrzeb ustawiać wartości pośrednie, zwłaszcza, że przysłonę nastawia się bezstopniowo.

Teraz wystarczyło jeszcze tylko ustawić ostrość (w czym już mogły pomóc piktogramy albo nawet dalmierz) - i pstryk! Nie ma prawa się nie udać. Aparaty one dysponowały i tak migawkami sektorowymi, więc w przypadku flesza elektronowego nie trzeba było nawet przejmować się czasem synchronizacji - acz z fleszem spaleniowym, popularnym wciąż w tych czasach, a charakteryzującym się niejakim opóźnieniem zapłonu, trzeba już było ustawić czas 1/30 s.

 Na marginesie tego wyrafinowanego jednak systemu wschodnioniemieckiego dodać wypada, że podobny acz jeszcze bardziej obsługowo uproszczony system zastosowany został i w niektórych zachodnich idiotenkamerach, w rodzaju Kodaka Instamatika 255X. 

Aparat ten posiadał wprawdzie stałe ustawienie ostrości, ale na pierścieniu nastaw ekspozycji (sterującym normalnie - według chmurek i słoneczek - w sposób z góry sprzężony przysłoną i migawką), znalazł się dodatkowy zakres ze skalą odległości, przeznaczony właśnie do fotografowania z fleszem i dobierający odpowiednią do nastawionego dystansu zdjęcia przysłonę przy stałym czasie 1/40 s (a nie służący, wbrew pozorom, do faktycznego nastawiania ostrości). Czyli, robiąc zdjęcie z fleszem, zamiast warunków oświetleniowych nastawić należało odległość - na zdjęciu powyżej aparat ustawiony mamy zatem do zdjęcia z lampą błyskową na 3 metry. Tyle tylko, że aparat ten przykładowy przystosowany był tylko do dedykowanych czterostrzałowych spaleniowych fleszy Magicubes - a więc o znanej z góry liczbie przewodniej, co pozwoliło znacznie uprościć cały system doboru przysłony.

A dzisiaj? Często nawet pojęcia nie mamy, jaką liczbę przewodnią mają nasze lampy błyskowe. Ech...