sobota, 14 sierpnia 2010

Ami 66


Nie pamiętam dokładnie, gdzie to było. W drodze na coroczne wakacje nad jeziorami. Gdzieś przed Augustowem pewnie - kiosk Ruchu we wsi przy szosie. Czyli pewnie jakaś większa wieś, może i miasteczko małe. Lat temu więcej niż trzydzieści.
I w takim miejscu kupić można było aparat fotograficzny - choć dziś też i w kioskach bywają jakieś tanie chińskie kompakty na film. Ale ten wtedy nie był chiński - choć i pewnie niezbyt drogi.
Dlaczego wtedy stanęliśmy akurat tam? Czyżby znowu przypadek swą sprawczą obecność zaznaczał?
Tak, czy inaczej, jest. Coś jakby relikwia z dawnych czasów, pamiątka tego, co było, co blednie w pamięci - i tego, czego nie będzie. Prosty, najprostszy użytkowy przedmiot, prawie zabawka, któremu w założeniu przeznaczony był raczej śmietnik - a który nabrał nowej rangi, chyba nigdy mu nie pisanej.

Słoneczne lata, w gruzy upadłe... Jakże to było dawno.

Maluchy?

Śmieszne nieco refleksje nachodzą mnie, gdy patrzę na współczesne cyfrowe formaty matryc - szczególnie te "wielkie", lustrzanek... Może nie wszyscy zdają sobie sprawę, czym w praktyce objawia się ten (nie)sławny crop 1,5x czy 1,6x? Tymczasem lustrzanka z matrycą APS-C rejestruje obraz na klatce porównywalnej wielkością, a nawet mniejszej, niż onegdajszy format połówkowy 18x24 mm, stosowany najczęściej w małych kompaktach w rodzaju Penti, Agata czy Czajki (ale i w Olympusie Pen). Za to posiadacze lustrzanek Olympusa właśnie mają do swej dyspozycji matrycę mniej więcej 13x17 mm - tyle, co film typu 110 w onegdajszych subminiaturowych aparatach kieszonkowych, zwanych czasem dumnie szpiegowskimi.
Z jednej strony niesie to za sobą dla obrazu cały bagaż wynikły ze stosowania mikrych ogniskowych, a z drugiej nie sposób nie zadumać się nad postępem technicznym, porównując jakość obrazu z tej 110 i z takiej samej wielkości klatki cyfrówki.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Przypadek

Ciekawe, swoją drogą, ile zawdzięczamy zwykłemu przypadkowi.
Jedno z najdonioślejszych odkryć w dziedzinie fotochemii dokonane zostało właśnie przypadkiem. Sensybilizacja optyczna, uczulająca halogenki srebra na długości fali światła spoza ich naturalnego zakresu czułości - fioletu i niebieskiego, pozwalająca rejestrować na czarno-białej emulsji prawdziwszy tonalnie świat.
Gdy 25 sierpnia 1873 roku Herrmann Wilhelm Vogel przystępował do spektrograficznego testu barwoczułości dwóch typów płyt kolodionowych nie spodziewał się zapewne Odkrycia. Ale przypadek sprawił, że jedną z użytych płyt była sucha angielska płyta produkcji Stuarta Wortleya. Przypadek sprawił, że Wortley stosował w swych płytach pod warstwą kolodium podkład żółtego barwnika tłumiący odblask refleksyjny. I Przypadek sprawił, że ten żółty barwnik nadawał się akurat na sensybilizator. W rezultacie Vogel stwierdził, że płyta Wortleya nieoczekiwanie uczulona jest także w dłuższym niż powinna zakresie fal - ale ustalenie przyczyny tego faktu wymagało dopiero żmudnego dochodzenia, które przyniosło odkrycie zjawiska sensybilizacji optycznej. Koniec końców, w 1884 roku na rynku pojawiły się emulsje ortochromatyczne - a w 1906 roku panchromatyczne.
Już rok później zaistnieć mogły dzięki temu barwne rastrowe płyty autochromowe, dzięki którym oglądać możemy kolorowe zdjęcia Tadeusza Rzący, barwne obrazy Małopolski z początku wieku - okresu, który nieodparcie kojarzy się w fotografii z monochromatycznością, którego kolory zdały się bezpowrotnie stracone...
Voglowi zawdzięczamy skądinąd także serię dziewiętnastowiecznych ujęć z Podhala.

Ciekawe, jak potoczyła by się ta historia gdyby nie Przypadek?

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Koleżanki


Warszawa, druga połowa lat dwudziestych. Pochmurny, szary dzień. Jesień - a może wczesna wiosna. Trzy studentki przy Moście Poniatowskiego.
Stykowa, malutka odbitka, może z błony 127. I może już jedyna na świecie.
I cały świat zawierająca.
Wycinek rzeczywistości, okrojony kadrem, sprowadzony tylko do wartości tonalnych. Zamarły w bezruchu. Pozbawiony wszystkiego innego, co możemy sobie już tylko wyobrazić, a co kiedyś tworzyło ich pełne tu i teraz. Kim były? Co myślały? Dlaczego przyszły tu, a nie gdzie indziej? Kto robił zdjęcie, a co było za jego plecami, to, czego nie mamy już szansy zobaczyć.
Ich świat się skończył. Przyszłość i marzenia stały się przeszłością, ubrane w daty - lub zapomniane.
Świat, którego nie ma. Nie ma już tej brzózki, nie ma drewnianego płotka, nie ma tych latarni, nie ma tej pary w oddali. Nawet most już nie ten. I nie ma nikogo, kto by pamiętał tę chwilę. Nie ma tego miasta, nie ma ludzi, słów, zapachów, myśli i uczuć. Nie ma nic.

Tylko jeden wątły kartonik, będący świadectwem tego, co było.
A dziś robi się setki, tysiące zdjęć z byle powodu, beztrosko, bo naciśnięcie na spust migawki przecież nic nie kosztuje w cyfrowej technologii. Bezmyślnie.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Windisch zmiennym jest

Die neue Foto-Schule Windischa. W pierwszych, jeszcze przedwojennych wydaniach, na drugiej stronie dedykacja dla dr Waltera Heeringa, więcej niż wydawcy tej książki.
Ale w wydaniu piątym, z 1940 roku...
Pamięci Sebana Reiserera, poległego w Polsce jesienią 1939 roku
.
Znak czasu.
W książce garść zdjęć autorstwa Reiserera, choćby kilka urokliwych krajobrazów, także przykuwający uwagę portret Windischa obok wstępu - a dalej, wewnątrz, także portret Reiserera z błyszcącą leiką. I tyle wiem - na swój sposób to nawet wystarczy.

Wspomnienie Reiserera otwiera wydania książki, już wielotomowe, jeszcze z lat pięćdziesiątych.