czwartek, 19 października 2017

Nikon po raz pierwszy

W roku 1959 firma Nikon wypuściła na rynek aparat Nikon F, swój pierwszy model lustrzanki jednoobiektywowej, wprowadzając wraz z nim bagnet F, stosowany w lustrzankach Nikona do dziś. Nikon F, bazujący na rozwiązaniach aparatu dalmierzowego Nikon SP, był aparatem najwyższej klasy profesjonalnej, całkowicie udaną próbą wejścia firmy na rynek fotografii zawodowej we współzawodnictwie z aparatami dalmierzowymi. Okazał się wielkim sukcesem firmy, produkowany był do roku 1974, przez trzy lata, od 1971, równolegle ze swym następcą – Nikonem F2. Egzemplarze Nikona F trafiły do amerykańskiego programu kosmicznego, wykorzystywane przez NASA, trafiły także (i to wielokrotnie) na ekran – Nikon F Eyelevel jest w rękach Davida Hemmingsa niemal drugoplanowym bohaterem „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego, a Photomic FTn pojawia się także w "fotoreporterskiej" wersji teledysku "Your song" Eltona Johna (zdominowanej wszak przez Pentaxy).

Nikon F Photomic FTn, obiektyw Nikkor-S Auto 50 mm 1:1.4

Aparat jest po prostu pancerny. Wzięty do ręki okazuje się niezwykle ciężki (ba, jest to jedna z najcięższych lustrzanek Nikona w ogóle!), co jest wynikiem jego bezkompromisowej pod względem wytrzymałości konstrukcji z mosiądzu i stali. Masywny pryzmat z pomiarem TTL dodaje mu także rozmiarów. Jak na porządne narzędzie pracy przystało, Nikon F oferuje dokładnie to, co potrzebne, bez zbędnych udziwnień i wodotrysków. Mechanizmy pracują niczym szwajcarski zegarek, gładko, płynnie, cicho i bez oporów.

Wnętrze kryje migawkę szczelinową o przebiegu poziomym, z roletkami wykonanymi z folii tytanowej. Oferuje ona czasy otwarcia od 1 s do 1/1000 s oraz B i T, ponadto połączenie samowyzwalacza z B pozwala uzyskać czas 2 s (aczkolwiek instrukcja nie zaleca używania samowyzwalacza przy nastawach B i T). Czasy ustawiane są z krokiem 1 EV, a ich kolorowe oznaczenia odnoszą się do nastaw synchronizacji błysku lamp spaleniowych (w przeciwieństwie do tezy ogłoszonej w książce "Nikon system" M. Górki, jakoby czasy oznaczone na zielono mogły być ustawianie bezstopniowo - nie mogą).

Najkrótszy czas synchronizacji błysku wynosi 1/60 s. Aparat oferuje przy tym cztery nastawy synchronizacji z fleszem – jedną dla lamp elektronowych oraz trzy dla spaleniowych, ustawiane poprzez obrót pokrętła czasów po jego wyciągnięciu do góry. Synchronizacja odbywać może się przez standardowe gniazdko kabla, bądź przez stopkę lampy zakładanej na szynę wokół korbki zwijania powrotnego. Niestety, wymaga to zastosowania lamp błyskowych ze specjalnymi stopkami (np. Nikon SB-2 lub SB-7), ale po założeniu adaptera AS-1 korzystać można ze zwykłych fleszy z gorącą stopką ISO. AS-1 jest jednak praktycznie w Polsce niedostępny, co wymusza użycie szyny do flesza wkręcanej w gniazdo statywowe i synchronizacji przez kabel.

Nikon F wyposażony został w kryjący 100% kadru układ celowniczy z wymiennymi matówkami (standardowo instalowano matówkę A z klinem) i celownikami. Ich wymiana dokonywana jest po wciśnięciu przycisku z lewej strony tylnej ścianki korpusu. Z przodu po prawej stronie zlokalizowano dźwignię mechanicznego samowyzwalacza, przycisk podglądu głębi ostrości oraz przełącznik blokady lustra, wykorzystywany do jego wstępnego podniesienia (dla uniknięcia drgań lub też przy stosowaniu obiektywów silnie wchodzących w głąb korpusu) oraz przy zdjęciach seryjnych w najszybszym trybie pracy windera. Niestety, przełącznik ten jest najsłabszym funkcjonalnie elementem aparatu – umożliwia teoretycznie wstępne podniesienie lustra, jednak realizowane jest to w ten sposób, że po wykonaniu zdjęcia lustro po prostu nie powraca na dół tak długo, jak długo nie przestawi się przełącznika z powrotem. Innymi słowy, konieczne być może zmarnowanie jednej klatki. Trzy kropeczki umieszczone przy dźwigni samowyzwalacza pozwalają ustawić opóźnienia ok. 3, 6 i 10 s.

Umieszczony na górze korpusu spust migawki otoczony jest pierścieniem, w położeniu R wysprzęgającym zębatkę do zwijania powrotnego. Wiek aparatu daje o sobie znać, gdy dochodzimy do kwestii wężyka spustowego – Nikon F posiada bowiem niestosowany już dziś męski gwint typu Leica, otaczający spust, a nie żeński ISO umieszczony w spuście. Konieczne jest więc zastosowanie odpowiedniego wężyka (np. Nikon AR-2), bądź też przejściówki pozwalającej adaptować wężyki z gwintami ISO – np. z oferty firm Hama czy Kaiser.

Ładowanie filmu odbywa się jak najbardziej tradycyjnie, ale także nieco archaicznie, po zdjęciu całej tylnej ścianki wraz z dolną pokrywą korpusu – innymi słowy nic nie może być wtedy wkręcone w gwint statywowy. Zdjęcie tylnej ścianki powoduje jednocześnie automatyczne wyzerowanie licznika zdjęć.

Korpus aparatu jest w pełni mechaniczny, pozbawiony jest jakiejkolwiek elektroniki (za wyjątkiem oczywiście synchronizacji błysku). Pomiar światła realizowany jest natomiast przez światłomierz wbudowany w pryzmat. Do Nikona F produkowano cztery typy pryzmatów ze światłomierzami – Photomic oferujący zewnętrzny pomiar elementem CdS, Photomic T z integralnym pomiarem TTL, Photomic Tn z centralnie ważonym pomiarem TTL oraz Photomic FTn z pomiarem centralnie ważonym TTL, z półautomatycznym wprowadzaniem jasności założonego obiektywu. Każdy z tych pryzmatów wyposażony jest we własne zasilanie bateriami pastylkowymi 1,35 V (w przypadku stosowania współczesnych baterii 1,5 V czułość filmu powinna być ustawiona o 2/3...1 EV niższa od rzeczywistej) i sprzęgany jest bezpośrednio z pokrętłem czasów aparatu. Odbiór wartości przysłony z obiektywu odbywa się poprzez wahliwą dźwignię współpracującą z umieszczonym na pierścieniu przysłony zaczepem w kształcie uszek - w celu prawidłowego sprzęgnięcia obiektyw zakładany powinien być do aparatu z przysłoną ustawioną na 5,6. W przypadku modeli Photomic, T oraz Tn po założeniu obiektywu wymagane jest następnie ręczne ustawienie jego jasności w światłomierzu, zaś Photomic FTn wymaga jedynie jednorazowego maksymalnego otwarcia przysłony, co jednocześnie wprowadza jej wartość do światłomierza – obsługiwany zakres wynosi 1,2...5,6. Wartość pomiaru wskazywana jest wskazówką widoczną nad kadrem oraz w zewnętrznym okienku na górnej pokrywie pryzmatu, w celowniku widać także wartość ustawionego czasu migawki. Pryzmaty za wyjątkiem modelu FTn pokazywały także w zewnętrznym okienku obok okularu wartość aktualnie ustawionej przysłony. Przy używaniu obiektywu niesprzęgniętego ze światłomierzem (bez uszek) konieczne jest ustawienie w światłomierzu jasności obiektywu na 5,6 i pomiar światła przy domkniętej przysłonie - metoda ta ma jednak pewne ograniczenia w zależności od użytego typu obiektywu i matówki. Światłomierz włączany jest przyciskiem na obudowie pryzmatu, a wyłączany drugim przyciskiem służącym jednocześnie jako tester baterii – pamiętać więc trzeba o jego wyłączeniu. Ponieważ pryzmat z pomiarem światła nakrywa sobą pokrętło czasów aparatu, niemożliwa staje się bez zdjęcia pryzmatu zmiana trybu synchronizacji (ale kto dziś używa spaleniówek?), nie widać też wskaźnika naciągnięcia migawki (ale jej stan można wyczuć lekko naciskając na spust).

Do Nikona F produkowano także trzy typy celowników bez pomiaru światła – "czysty" pryzmat Eyelevel, pryzmat Sportfinder o zwiększonym odstępie punktu ocznego i prosty kominek z 5x lupą. Okular celowników Eyelevel oraz Photomików wyposażony jest w gwint umożliwiający montaż osprzętu - np. muszli ocznej bądź soczewek korekcyjnych. Odległość punktu ocznego jest jednak stosunkowo niewielka dla wygodnej obserwacji całego kadru i wskaźnika światłomierza - jednoczesnego zastosowania muszli ocznej i okularów nie da się w zasadzie pogodzić - stąd przy silniejszej wadzie wzroku celowe byłoby użycie soczewki.

Powstał także do Nikona F dedykowany winder F-36 zasilany ośmioma bateriami D lub AA, umożliwiający wykonywanie do 3 kl./s z pracującym lustrem i 4 kl./s z lustrem złożonym, jednak wg dzisiejszych standardów trudno go uznać za doskonały – zblokowany był na stałe z tylną ścianką aparatu, co uniemożliwiało jego zdjęcie lub zamontowanie na aparacie z założonym filmem (chyba, że w ciemni), nie posiadał także synchronizacji z ruchem migawki, co przy stosowaniu czasów naświetlania zbyt długich dla aktualnej szybkostrzelności mogło uszkodzić migawkę. Windery nie były także swobodnie wymienne pomiędzy aparatami – każdy musiał być serwisowo zsynchronizowany z konkretnym korpusem.

Bez dwóch zdań Nikon F jest wspaniałym narzędziem fotograficznym, mimo swych niemal 60 lat – używać można go spokojnie, decydując się na ten aparat trzeba jednak mieć na uwadze jego wiek, rzutujący na niektóre kwestie użytkowe – zwłaszcza montaż flesza czy wężyka spustowego, a także niefortunną blokadę lustra. Wszelkie akcesoria są bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe do dostania – celowniki, matówki, adapter flesza etc. Nieco poniżej dzisiejszych standardów plasują się osiągi migawki – najkrótszy czas 1/1000 s i synchronizacja z fleszem do 1/60 s (choć jak dla mnie są w zupełności wystarczające), niektórym dokuczać może brak wstępnego podniesienia lustra. Aby korzystać z pomiaru światła przy pełnym otworze przysłony konieczne jest użycie obiektywów z uszkami pre-AI na pierścieniu przysłony. Biorąc Nikona F na piesze wyprawy trzeba mieć na uwadze, że jest on – jak na aparat manualny - naprawdę duży i ciężki. Jest jednak niezawodnym i bardzo solidnym, najwyższej klasy, rzetelnym narzędziem do wykonywania zdjęć – i trwałym elementem historii fotografii.

Zalety:

+ bardzo solidna budowa i znakomita niezawodność;
+ wysoka kultura pracy;
+ dobra ergonomia;
+ celownik pokazuje 100% kadru;
+ wymienne matówki i wizjery (ale trudno dostępne...);
+ aparat całkowicie mechaniczny (za wyjątkiem opcjonalnego światłomierza);

Wady:

- niezbyt dziś imponujące osiągi migawki;
- brak "prawdziwego" wstępnego podniesienia lustra;
- niezbyt duża odległość punktu oka w celowniku Eyelevel i Photomikach;
- dla pomiaru TTL przy pełnym otworze przysłony konieczne jest stosowanie obiektywów z uszkami non-AI;
- bardzo trudna osiągalność systemowego osprzętu (może poza wkręcanym w okular);
 

Dane techniczne:

Mocowanie obiektywu: bagnet F
Czasy naświetlania: 1 s – 1/1000 s, B, T
Synchronizacja z elektronową lampą błyskową: 1/60 s
Celownik: wymienny, 7 typów
Matówka: wymienna, 13 typów
Ustawianie ostrości: ręczne
Transport filmu: ręczny
     z winderem F-36 mechaniczny z prędkością 2 / 2,5 / 3 / 4 kl./s
Samowyzwalacz: mechaniczny, opóźnienie regulowane 3-10 s
Pomiar ekspozycji z celownikami pryzmatycznymi:
    Eyelevel: brak
    Photomic: zewnętrzny integralny
    Photomic T: TTL, integralny
    Photomic Tn, FTn: TTL, centralnie ważony (60% z obszaru o średnicy 12 mm)
Zakres czułości filmów*:
    Photomic: 10-1600 ASA
    Photomic T: 25-6400 ASA
    Photomic Tn: 10-6400 ASA
    Photomic FTn: 6-6400 ASA
Zakres jasności obiektywów dla pomiaru TTL: 1,2 – 5,6*
Pole widzenia celownika: 100%
Gwint statywu: 1/4"
Obudowa: metal
Wymiary:
    Eyelevel: 98x147x56 mm
    Photomic, Photomic T: 102x147x67 mm
    Photomic Tn, FTn: 102x147x66 mm
Masa:
    Eyelevel: 685 g
    Photomic, Photomic T, Tn: 830 g
    Photomic FTn: 860 g

* Parametr dotyczy tylko celownika z pomiarem światła

niedziela, 17 września 2017

Certo Certos

czyli

Typowa niemiecka tandeta

Dalmierz optyczny Certos (w pełnym brzmieniu - Certos Entfernungsmesser) produkowany był od 1961 roku przez posiadające długą tradycję drezdeńskie zakłady Certo, znane między innymi z aparatów mieszkowych Dollina czy Durata. Certos dostępny był w kilku wersjach (A, B, C, D i N) różniących się rozwiązaniem stopki służącej do mocowania dalmierza na aparacie. Nie sposób też nie dostrzec łudzącego podobieństwa pomiędzy Certosem a radzieckim dalmierzem Smiena…

Certos Modell A

Baza dalmierza wynosi 51 mm, zakres pomiaru od 0,9 m (rzadziej od 1 m) do nieskończoności, największa oznaczona na skali odległość to 10 m.
Certos robi z zewnątrz niezwykle pozytywne wrażenie - konstrukcja jest metalowa i solidna. Dalmierz obsługuje się obracając wygodne, duże pokrętło umieszczone na górze korpusu, otaczające skalę odległości - pomiar wskazywany jest na niej poprzez kropkę położoną na pokrętle (niestety bardzo malutką). Warto zwrócić uwagę, że dzięki takiemu rozwiązaniu Certos jest niezwykle łatwy w kalibracji - w razie potrzeby wystarczy poluzować śrubę i obrócić skalę w położenie odpowiednie dla rzeczywistej zmierzonej odległości. Oba okienka i okular wizjera umieszczone są dość głęboko w obudowie, co jako tako je chroni, ale i są trudne do czyszczenia.

Certos Modell A, widok z tyłu

Niestety, dobre wrażenie zewnętrzne natychmiast pryska po spojrzeniu w wizjer. Obraz ma różny kolor, w zależności od egzemplarza - a to żółty, a to fioletowy, plamka dalmierza jest spora, prostokątna, raz bezbarwna, raz zielona. Jakość obrazu jest jednak fatalna - kontrast jest niski, ostrość taka sobie, ale co gorsza bardzo źle widać odbicie okienka dalmierza... Szczerze mówiąc, nie widać go prawie wcale. Nie wiem, może miałem pecha i widziałem same Certosy ze spełzłymi ze starości lustrami (chociaż kilka opinii, które znalazłem w sieci na temat tego modelu raczej dalekich było od zachwytu), ale dalmierz ten nadaje się praktycznie tylko do pomiaru na motywach o wysokim kontraście, ciemne obiekty na jasnym tle, gałęzie na tle nieba itp., ewentualnie obiekty o silnym światłocieniu od bezpośredniego świata słonecznego. W półmroku okienka dalmierza nie widać po prostu wcale. Winę ponosi tu za mały współczynnik odbicia w lustrze półprzepuszczalnym, przez co obraz z okienka wizjera jest zbyt jasny w stosunku do dalmierza. Można temu zaradzić na dwa sposoby - bądź to idealistycznie zmieniając lustro, bądź też po prostu umieszczając w przednim okienku wizjera jakikolwiek filtr ograniczający jego jasność 4 do 8 razy. Wizjer wprawdzie ściemnieje (acz będzie jeszcze całkowicie użyteczny), ale wreszcie można zobaczyć relatywnie teraz jaśniejsze okienko dalmierza.

Co ciekawe, Certos produkowany był w kilku wersjach, przeznaczonych do różnego rodzaju aparatów i różniących się w związku z tym mocowaniem:
  • Stopka dalmierza Certos Modell A (pokazany na zdjęciach powyżej), stworzonego do aparatów Welta i Altissa, umieszczona została na prawym skraju obudowy, przez co nie powoduje to (w przeciwieństwie do np. Blika) problemów z obsługą elementów sterujących aparatu zlokalizowanych niedaleko na prawo od szyny na akcesoria, jednak dalmierz może w ten sposób wystawać na lewo od korpusu aparatu (zwłaszcza na aparatach z szynami do osprzętu zlokalizowanymi z lewej strony), utrudniając np. używanie paska nośnego.
  • Modell B, dopasowany do Beltiki II, posiada identycznie umieszczoną stopkę, ale, w odróżnieniu od modelu A, bardzo niską, tak że dalmierz praktycznie leży na aparacie.
  • Modell C, wyposażony w podobnie niską stopkę umieszczoną z lewej strony korpusu, przeznaczony jest do aparatu Durata II.
  • Modell D z kolei (zdjęcie poniżej), poprzez swe prostopadłe umieszczenie względem aparatu nie powoduje żadnych z nim kolizji, nie utrudnia także przyłożenia oka do celownika. Jak dla mnie jest to, mimo że dalmierz znacznie jednak zwiększa wysokość aparatu, chyba najbardziej optymalny sposób jego montażu.
  • I wreszcie Modell N w ogóle nie posiada stopki do mocowania na aparacie.

Certos Modell D

W zasadzie trudno mi wydać o Certosie jednoznaczną opinię - jest na pewno solidnie wykonany i bardzo wygodny w obsłudze, a także precyzyjnie wskazuje odległość. I nawet niezły obiekt kolekcjonerski. Tym niemniej, o ile nie miałem pecha, jego użyteczność jako praktyczny dalmierz jest częstokroć wątpliwa ze względu na fatalny wizjer. Wydaje mi się więc, że nie ma co ryzykować kupno Certosa w ciemno, bez osobistego sprawdzenia konkretnego egzemplarza.


Zalety:
+ solidna budowa.
+ wygodna obsługa i precyzyjny pomiar.
+ łatwość kalibracji.
+ dostępne różne wersje montażu.

Wady:
- fatalna czytelność wizjera, czasem czyniąca dalmierz bezużytecznym.

wtorek, 15 sierpnia 2017

ŁOMO Blik

Dalmierz optyczny Blik (ros. Блик [blik]) produkowany był przez leningradzką fabrykę ŁOMO około roku 1990, zapewne z przeznaczeniem dla późnych wersji aparatu Smiena - np. Smiena Symbol czy Smiena 8M.

Blik zamontowany na Smienie 8M

Baza dalmierza wynosi 50 mm, zakres pomiaru od 1 m do nieskończoności, największa odległość zaznaczona na skali to 15 m.
Z zewnątrz Blik robi początkowo nienajlepsze wrażenie - plastikowa górna pokrywa korpusu cokolwiek się telepie, jednak dalmierz okazuje się dość ciężki - wewnętrzna konstrukcja jest już metalowa, podobnie jak i stopka do montowania na aparacie. Z przodu korpusu zlokalizowano dużą szybkę osłaniającą oba okienka i nadruk z nazwą zarazem - pomysł bardzo dobry, bo łatwo ją w razie potrzeby wyczyścić; okular z kolei jest niewielki, ale bezpiecznie głęboko schowany. Dalmierz obsługuje się obracając niewielki bęben ze skalą umieszczony na tylnej ściance - łatwo zrobić to kciukiem prawej ręki, jednak precyzyjny pomiar wymaga nieco uwagi - bęben jest dość mały, wobec czego i skala odległości dość skupiona, obracać trzeba go więc z wyczuciem. W moim egzemplarzu bęben porusza się do tego dość ciężko.

Blik na Smienie 8M, widok z tyłu

Spojrzenie w umieszczony z lewej strony korpusu wizjer odsuwa jednak wszelkie zastrzeżenia w siną dal. Cudo. Obraz jest czysty, klarowny i kontrastowy, o fioletowym zabarwieniu, jasna okrągła seledynowa plamka światłomierza jest wprawdzie niewielka, ale znakomicie widoczna i umożliwia bezproblemowe nastawianie odległości nawet w solidnym półmroku. Bez problemu można też korzystać z niego w okularach.
Nieco problemów przysparzać jednak może sposób umieszczenia stopki do mocowania Blika na aparacie - znajduje się ona bowiem nie na skraju korpusu, ale tak w 2/3 jego szerokości, przez co dalmierz dość sporo wystaje na prawo od niej - w niektórych aparatach może to kolidować z elementami sterującymi. Na przykład w Smienie 8M założony Blik dość mocno utrudnia wciśnięcie spustu, częściowo go zasłaniając (do tego utrudnia także wygodne bliskie przyłożenie oka do wizjera), zaś w LC-A uniemożliwia wyzwolenie migawki w ogóle, całkowicie zakrywając sobą spust. Problem ten można jednak łatwo obejść, montując dalmierz nie bezpośrednio na aparacie, ale za pomocą dodatkowej kostki przejściowej do flesza.

Blik sprzedawany był z dopasowanym dwuczęściowym plastikowym futerałem - ponieważ stopka dalmierza wystaje z futerału na zewnątrz, możliwe było nawet założenie go na dalmierz zamontowany na aparacie.
Dalmierz ŁOMO Blik jest moim zdaniem bardzo użytecznym akcesorium, niewielkie zastrzeżenia można mieć do bębna nastawczego, ale poza tym trudno go z czystym sumieniem nie polecić.

Zalety:
+ znakomita czytelność wizjera.
+ dopasowany futerał w zestawie.

Wady:
- nieco za mała średnica bębna nastawczego.
- po założeniu utrudnia obsługę niektórych aparatów.

poniedziałek, 31 lipca 2017

Rapri E 201

czyli

Światłomierz, który nie mierzy światła.
 
Produkcję światłomierza punktowego RAPRI E201 (ros. РАПРИ Э201) rozpoczęto w ZSRR w roku 1989 w moskiewskiej fabryce Radiopribor (Радиоприбор) i kontynuowano ją co najmniej w latach dziewięćdziesiątych.


E201 posiada spory prostokątny korpus zwieńczony celownikiem optycznym. Z lewej strony korpusu, pod tabliczką z nazwą, ukryta jest szufladka mieszcząca sześć pastylkowych baterii PX 625 zasilających układ elektroniczny – w celu wyjęcia należy wypchnąć ją naciskając palcem przez okrągły otwór od przeciwnej, prawej strony. Powyżej umieszczono czerwoną diodę kontrolną, zapalającą się przy wciśnięciu przycisku pomiaru, zlokalizowanego na tylnej ściance, pod wyposażonym w sporą gumową muszlę oczną okularem celownika. Pomiędzy okularem a obiektywem celownika znajduje się wskaźnik ekspozycji wraz ze skalą poprawek, a przed nim dwie obrotowe skale – tylna służy do wprowadzania czułości błony i znajduje się na niej ponadto skala przysłon, przednia, umieszczona na bębnie nastawczym światłomierza, naniesione posiada wartości czasów naświetlania i częstotliwości klatek filmu kinowego. Wbrew zewnętrznemu wrażeniu rapri ma budowę bardziej skomplikowaną, niźli mogłoby się wydawać - nie posiada prostego celownika lunetkowego, ale celownik lustrzany, którego tor optyczny okrąża dookoła od dołu całą obudowę światłomierza, w kształcie odwróconej litery Ω.
Specyficzną cechą E201 jest to, że nie posiada on żadnego elementu światłoczułego – zalicza się bowiem do światłomierzy elektrooptycznych, wykorzystujących wizualną ocenę jasności. Obraz w celowniku jest niewielki, ma monochromatyczne czerwonopomarańczowe zabarwienie, zaś w środku widoczna jest niewielka czarna kropka. Po wciśnięciu włącznika kropka zaczyna się świecić, a jej jasność reguluje się obracając bęben nastawczy światłomierza (tj. przedni). Gdy kręcąc bębnem zrówna się jasność kropki z widocznym przez celownik obiektem, na którym dokonywany jest pomiar, można odczytać na skali pary przysłon i czasów dla zmierzonej ekspozycji. Innymi słowy, ekspozycję mierzy się niejako porównując jasność obiektu ze wzorcem. Niestety – pomiar taki, w przeciwieństwie do zwykłych światłomierzy posiadających element światłoczuły, obarczony jest pewną dozą subiektywizmu – jest jednak bardziej dokładny, niźli można by się było obawiać, osobiście uważam, że pomiar mieści się spokojnie w tolerancji 0,5 EV, a z reguły trafia w punkt. Warto też na początku oswoić się nieco z zasadą ustalania pomiaru rapri, mierząc nim ekspozycję i porównując odczyt z rezultatem pomiaru innym sprawdzonym światłomierzem (lub aparatem).

Widok przez celownik podczas pomiaru ekspozycji.

Aby uniknąć zafałszowania pomiaru przez cokolwiek niejednorodną jasność kropki w celowniku (jaka przynajmniej występuje w moim egzemplarzu), warto zogniskować wzrok nie na niej, a na obiekcie w tle – albo wręcz całkiem rozostrzyć spojrzenie. Wielkość kropki, rzędu 0,8 stopnia, pozwala na wygodny pomiar światła na obiektach o wielkości cokolwiek od niej większych – już całkiem wygodnie od 1,5 stopnia. Taka konstrukcja światłomierza ma jednak tę zaletę, że nie posiada on żadnej paralaksy, pozwala też dokonywać pomiaru z dowolnie małej odległości – nawet np. rozkładu kontrastu na slajdzie, negatywie czy nawet matówce.
Zwrócić też jednak trzeba uwagę, że czerwona barwa obrazu w celowniku może doprowadzić do zafałszowania pomiaru, prowadzącego do prześwietlenia, na przedmiotach w barwach jej dopełniających – niebieskiej i zielonej (np. na średnim kolorze niebieskim ok. 0,5 EV). Z kolei pomiar na czerwonym obiekcie może doprowadzić do niedoświetlenia zdjęcia. Warto więc wybierać do dokonania pomiaru obiekty o w miarę neutralnych kolorach.
Porównywałem wskazania E201 ze światłomierzem Swierdłowsk 4 - o ile w przeciętnych warunkach dziennych czy we wnętrzach wskazania były w punkt, to w ciemności zdarzały się wyraźnie różnice, co wynikało być może z faktu, że ledwie żarząca się wtedy żaróweczka miała pewną bezwładność reakcji na przestawianie potencjometru. No i wadą E 201 jest niska górna granica pomiaru, ledwo 16 LV, na jasnym obiekcie oświetlonym słońcem (nawet zachodzącym) brakuje mu skali.
Na koniec warto nadmienić, że ten w końcu prosty światłomierz osiąga na internetowych aukcjach absurdalne ceny rzędu 90-170 złotych – przy odrobinie szczęścia można go kupić w komisie 5-8 razy taniej. Stosunkowo drogo wypadają tu jednak baterie – komplet sześciu PX 625 to wydatek kolejnych 20-30 złotych, zależnie od producenta.

Zalety:

+ mała masa;
+ mały kąt pomiaru;
+ szeroki zakres ekspozycji;

Wady:

- cokolwiek subiektywny i nie zawsze dokładny pomiar;
- niezbyt szybki w użyciu;
- niezbyt wysoka górna granica zakresu pomiarowego;
- pomiar może być zależny od koloru obiektu;
- dość wysoka cena baterii;

Dane techniczne:

Wielkość punktu pomiarowego: ok. 0,8 stopnia
Zakres pomiaru jaskrawości: 0,5-5000 cd/m2
Zakres pomiaru ekspozycji: -6 – 16 LV
Zakres czułości błony: 16 – 800 ASA (3 – 30 DIN)
Zakres czasów naświetlania: 16 s – 1/1000 s
Zakres przysłon: 1 – 32
Zasilanie: 6 x PX 625
Wymiary: 140 x 95 x 45 mm
Masa: 200 g

piątek, 30 czerwca 2017

Kwestia wymiaru

czyli

 W pogoni za...?

Fora, galerie, portale nurzają się w maniakalnym dążeniu do - kolokwialnie rzecz ujmując - oczojebnej fotki. Byle histogram był do prawej, byle szumu ani śladu, mydła broń Boże, złoty podział co do milimetra, ostrość na oczy, tło pięknie rozmyte - nie ważne co, nie ważne jak, liczy się efekt, obowiązująca pusta techniczna perfekcja rzemieślniczej fotografii komercyjnej. Tylko przekaz, treść i zawartość gdzieś gubią się po drodze - czy za trudne, zbyt ulotne w wykonaniu i w odbiorze, czy też za mało nośne na natrętnej drodze do internetowych lajków, bezliku walących po oczach jak cepem obrazków, takich jak wszystkie inne.

Niemal dokładnie trzydzieści pięć lat temu - plus minus kilka dni - zrobiłem pogodnym wieczorem przed zamkiem w Łańcucie zdjęcie.
Ot, zwykły wakacyjny pstryk, trywialny, bezrefleksyjny i bez ambicji, jak setki innych podobnych, jeden z wielu. Ten jednak jednak stał się z czasem czymś więcej - okazał się ostatnim zdjęciem mojego ojca.

Zdjęcie do albumu rodzinnego, gdzie powinno pozostać i świata więcej nie oglądać, jak brzmi automatyczna wykładnia oficjalna, o czym tu w ogóle mówić?
O wszystkim?
A czy to tylko kwestia punktu widzenia, kwestia wrażliwości, empatii czy urojonego zachłyśnięcia się miernotą własnego rozbuchanego ego?

Na szczęście chyba w ogóle mnie to nie obchodzi...

piątek, 23 czerwca 2017

Śmiały

czyli

Refleksja na dziś

Jak blisko można dotknąć odległej z pozoru historii...
Czasem zdawało by się dalekie miejsca, czasy i rzeczy okazują się być tuż, niemal na wyciągnięcie ręki - choć i poza naszym zasięgiem. Coś, co oglądamy na starych zdjęciach, o czym czytamy w książkach, coś, co było i przeminęło, okazuje się być bliżej, niż można by sobie wyobrazić, niż można się spodziewać.
Słoneczne lato 1947, Grupa harcerzy siedzących na wagonie artyleryjskim pociągu pancernego.
Polskiego pociągu pancernego nr 53 Śmiały. Zbudowany w 1921 roku, wchodził w skład 2. dywizjonu pociągów pancernych. We wrześniu 1939 walczył w obronie Lwowa, gdzie dostał się w ręce radzieckie i wcielony został do wojsk NKWD. Zdobyty przez Niemców 7 lipca 1941, znalazł się w składzie pociągu pancernego Kampfzug A, a potem Panzerzug 10. Po rozbiciu PZ 10 w Kowlu w marcu 1944 jeden ocalały, uszkodzony wagon artyleryjski Cegielskiego trafił do niemieckiej bazy kolejowej w Rembertowie - gdzie już pozostał do lat pięćdziesiątych. 

\

Tyle historia, tyle książki, dokumenty.
Czy wiedzieli o tym, pozując do zdjęcia? Był to pewnie tylko jeden z wielu rdzewiejących pancernych kolejowych wraków stanowiących turystyczną atrakcję Rembertowa. Zdjęcie, jakże odległe, odległe jak i ta historia. Tylko na zdjęciach możemy już oglądać Śmiałego, tylko z książek i kruchych, pożółkłych dokumentów czerpać o nim wiedzę. Dawno miniona przeszłość, poza naszym zasięgiem.
Grupa harcerzy na wagonie. A pośród nich mój ojciec.

Też już dawno i daleko.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

BiełOMO Siluet Elektro


czyli

Wilia nowoczesna?

Aparat kompaktowy Siluet Elektro produkowany był przez białoruskie zakłady BiełOMO w latach 1975 (1976?) - 1981. Obok Wilii Auto i Oriona EE był on trzecią pochodną popularnej manualnej Wilii wyposażoną w układ automatyki ekspozycji, w przeciwieństwie do selenowej Wilii Auto, a podobnie do Oriona EE, oparty o fotoelement CdS. Pierwotną nazwą aparatu była zresztą Wilia Elektro.
    Zewnętrznie Siluet wygląda praktycznie jak bliźniak Wilii – stąd też praktycznie wszystkie uwagi dotyczące konstrukcji, ergonomii i ogólnego użytkowania Wilii można odnieść i do niego. Siluet jest jedynie minimalnie większy, co wynika z dłuższej o kilka milimetrów obudowy obiektywu i nieznacznie cięższy. Jedynie metalowe wykończenie boków korpusu ma w Siluecie barwę czarną, miast chromu Wilii (acz pierwotna Wilia Elektro kolorystykę miała taką samą, jak i Wilia). Różnice zaczynają się dopiero w związku z zastosowaną automatyką.


Z lewej strony na dole korpusu znalazło się gniazdo baterii – przewidziano tu baterię 4RC53 o napięciu 5-6 V, jednak stosować można i pojedyncze zamienniki – cztery sztuki RC53, LR 9, L1560, PX625, czy jak tam jeszcze te baterie się nazywają. Kupić je można w każdym razie bez problemu, należy jednak dopchnąć je czymś metalowym (choćby trzema-czterema jednogroszówkami), bo cztery pojedyncze baterie są za krótkie jak na długość komory. Siluet był też przewidziany do stosowania alternatywnie baterii Mallory 7H34 i sprzedawano go w komplecie z odpowiednim dla niej adapterem. Niestety – pokrywka gniazda baterii jest chyba najsłabszym punktem aparatu – wkręca się ją za pomocą plastikowego gwintu o dużej średnicy i małym skoku, trudnego do użycia, stawiającego spory opór, a za to łatwego do uszkodzenia. A jeśli gwint się zerwie – powstaje zasadniczy problem choćby z otwarciem komory baterii.
Obiektyw pozostał ten sam – prosty, trójsoczewkowy tryplet Triplet 69-3 o ogniskowej 40 mm i maksymalnym otworze względnym 1:4, posiadający powłoki przeciwodblaskowe, z dwulamelkową migawką sektorową i czterolamelkową przysłoną umieszczonymi za ostatnią soczewką. Obudowa obiektywu uległa największym zmianom w porównaniu z manualną Wilią. Ponad przednią soczewką, wewnątrz gwintu filtra, pojawiło się okienko fotokomórki, zmienił się także układ pierścieni nastawczych. Umieszczony z przodu pierścień ostrości jest identyczny jak w Wilii, zaraz za nim umieszczono także skalę głębi ostrości – niestety, znów policzoną dla dużego krążka rozproszenia, wynoszącego aż 0,05 mm; stąd też dla uniknięcia przykrych niespodzianek warto posługiwać się znacznikami dla przysłony o stopień mniejszej od faktycznie nastawionej. Czyli jeśli ustawimy np. przysłonę 11, to głębię ostrości odczytujemy wg symboli dla przysłony 8.
Przy samym korpusie znalazł się teraz pierścień wyboru przysłony – bardzo zarazem wygodny, a pomiędzy nim a pierścieniem ostrości umieszczono wąziutki pierścień nastawiania czułości filmu – wyskalowany w zakresie 13-25 DIN i 16-250 GOST-ASA. Posiada on odpowiednie znaczniki dla obu skal, a wartości czułości naniesione zostały na pierścieniu przysłony – czułość ustawia się więc obracając pierścień czułości względem pierścienia przysłony (albo na odwrót), a przy późniejszym ustawianiu przysłony oba pierścienie obracają się już wspólnie (i uważać trzeba nieco, aby zmieniając przysłonę niechcący nie przestawić czułości). Obok wartości przysłon umieszczono ponadto zwyczajowe symbole warunków oświetleniowych (słońce, ciemne słońce, jasne chmury, ciemne chmury, deszcz) pomagające wybrać przysłonę odpowiednią dla danego oświetlenia.


Na dole obiektywu, z prawej strony, tam gdzie Wilia posiada dźwigienkę przysłon, znalazł się w Siluecie przełącznik trybów pracy. W pozycji A działa automatyka ekspozycji, piorunek to tryb do zdjęć z fleszem (stały czas 1/30 s i swobodnie wybierana przysłona), a B umożliwia uzyskiwanie dowolnie długich czasów w połączeniu z dowolną przysłoną. Niestety, Siluet nie posiada gniazda wężyka spustowego. Skrajna pozycja K, umieszczona obok A, w której przełącznika nie da się zablokować, służy do testowania baterii – jeśli jest ona sprawna, po przytrzymaniu dźwigienki w pozycji K wewnątrz celownika zapala się czerwona lampka.
Standardowym trybem fotografowania jest jednak A, automatyka. Co ciekawe, nie działa ona w banalnym pełnym programie, jak to zwykle proste kompakty mają w zwyczaju, ale w trybie preselekcji przysłony! Czyli pierścieniem na obiektywie ustawia się wybraną wartość przysłony, a aparat samoczynnie i bezstopniowo dobiera do tego czas naświetlania w zakresie od 1/250 s do aż 8 sekund. Jeśli po częściowym wciśnięciu spustu z prawej strony wewnątrz wizjera pojawi się na dole pomarańczowe światełko, oznacza to, że ustawiony czas naświetlania jest dłuższy niż 1/30 s i w celu uniknięcia poruszenia zdjęcia należy szerzej otworzyć przysłonę lub użyć statywu. Z kolei czerwone światełko u góry (to samo, co przy teście baterii) oznacza przy wciskaniu spustu, że niezbędny czas naświetlania musiałby być krótszy niż minimalne 1/250 s i w celu uniknięcia prześwietlenia zdjęcia należy mocniej domknąć przysłonę.
Siluet nie posiada żadnego włącznika – zawsze jest gotów do strzału, a obwód elektroniczny włącza się po prostu wciskając na spust – jak, nie przymierzając, w Zenicie 12XP. Układ pomiarowy, jakkolwiek precyzyjnie, bezstopniowo ustawia czas naświetlania, nie posiada niestety pamięci – i jeśli po częściowym wciśnięciu spustu przekadruje się zdjęcie, to czas naświetlania i tak dostosuje się do oświetlenia w chwili wyzwolenia migawki (ale pamiętać warto, że to konstrukcja sprzed lat z górą czterdziestu – a wtedy, a i wiele później, tak się po prostu robiło). Aparat nie posiada wprawdzie do tego korekcji ekspozycji jako takiej, ale bez problemu można posługiwać się w tym celu zmianą nastawionej czułości filmu – co np. w przypadku użycia filmu o czułości 100 ASA daje zakres korekcji od -1 do +3 EV, a więc całkiem wystarczający. Umieszczony na obiektywie pierścień czułości jest wtedy bardzo łatwy w obsłudze.
Dźwignia spustu jest wprawdzie znacznie dłuższa niż w Wilii, ale wyraźnie mniej wygodna – posiada znacznie większy skok i jest dość twarda, zwłaszcza przy długich czasach wymaga nieco uwagi i stabilnego trzymania aparatu. Celownik jest praktycznie identyczny Wilii – z czytelnymi ramkami wyznaczającymi kadr i znacznikami paralaksy dla odległości poniżej 3 m. Nie ma już w nim natomiast symboli przysłony, pojawiły się zaś z prawej strony wspomniane dwie żaróweczki kontrolne.
Bez baterii Siluet działa także, acz w bardzo ograniczonym stopniu, tym niemniej w awaryjnej sytuacji można pokusić się o wykonywanie nim wtedy zdjęć. Migawka sterowana jest najwyraźniej całkowicie elektronicznie i wobec tego realizuje bez zasilania, jak można ocenić na oko, wyłącznie najkrótszy czas ekspozycji, 1/250 s – także w trybie B i zdjęć z fleszem. Natomiast mechaniczna przysłona działa w pełnym zakresie.


Aparat sam w sobie jest przyjemny w obsłudze i wygodny w użytkowaniu – tutaj nie odbiega wszak zbytnio od siostrzanej manualnej Wilii. Niejakim, ale w sumie formalnym, brakiem może być brak wskazania wartości czasu albo przysłony w celowniku, czy też w ogóle parametrów ekspozycji (co udało się wszak zrealizować w należącym też do tej samej rodziny Orionie EE). Co jednak ważne – automatyka ekspozycji działa naprawdę dobrze, na materiale negatywowym dając prawidłowo, żeby nie rzec przyjemnie naświetlone zdjęcia, nawet w kłopotliwych, kontrastowych warunkach. Ograniczona do zakresu 9-13 EV ekspozycja w trybie ręcznym (flesza) nie pozwala, niestety, na wykonywanie zdjęć przy jasnym świetle przy czułościach powyżej 50 ASA. Z racji na stosunkowo ciemny obiektyw o dość krótkiej ogniskowej nie dokuczają nawet, podobnie jak i w Wilii, skutki kwadratowego otworu czterolamelkowej przysłony.
Jakkolwiek jednak Siluet dzieli z Wilią jej zalety, dzieli też i wady – do których należy taka sobie jakość wykonania i spory rozrzut jakościowy pomiędzy egzemplarzami (w jednym z testowanym przeze mnie Siluecie objawiający się zdecydowaną nieostrością prawej strony kadru), a do tego przede wszystkim nienajlepiej skorygowany obiektyw. Triplet 69-3 charakteryzuje się wprawdzie niezłą ostrością obrazu w centrum kadru, ale bardzo wyraźnie spadającą w narożnikach. Tylne umieszczenie przysłony i migawki skutkuje ponadto wyraźnym winietowaniem, objawiającym się silnym ściemnieniem narożników, acz – co ciekawe – w Siluecie bywa ono w niektórych sytuacjach (zda się, że zdjęć z bliska przy małym otworze przysłony) bardziej dokuczliwe niż w WIlii, objawiając się całkowicie zasłoniętymi narożnikami.
Tym niemniej, o ile trafi się na dobry egzemplarz, Siluet jest w swej klasie dość typowym, przyjemnym aparatem, dzięki preselekcji przysłony dającym jako takie możliwości kontroli parametrów ekspozycji, co wobec przyzwoitej pracy automatyki umożliwia wykonywanie poprawnie naświetlonych zdjęć.

Zalety:

+ zwarta budowa;
+ zasadniczo dobra ergonomia;
+ migawka sektorowa;
+ duży zakres czasów;
+ dość mała minimalna odległość ogniskowania;
+ wygodny i precyzyjny celownik ze znacznikami paralaksy;
+ synchronizacja flesza przez gorącą stopkę i gniazdko kabla;
+ działanie migawki bez zasilania, ograniczone, ale zawsze;

Wady:

- nienajlepsza korekcja obiektywu;
- jedynie czterolamelkowa przysłona;
- brak gniazda wężyka spustowego;
- brak samowyzwalacza;
- delikatna pokrywka baterii;

Dane techniczne:

Typ filmu: 135
Format klatki: 24x36 mm
Celownik: lunetkowy o powiększeniu 0,6x
Obiektyw: Triplet 69-3, 40 mm f/4
Kąt widzenia obiektywu: 57 stopni
Minimalna odległość ogniskowania: 0,8 m
Migawka: sektorowa, sterowana elektronicznie
Pomiar światła – zewnętrzny, fotokomórką CdS
Zakres czasów migawki: 8 s – 1/250 s, B
Zakres przysłon: 4 – 16
Zakres ekspozycji automatycznej: 1 – 16 EV
Zakres ekspozycji ręcznej: 9 - 13 EV
Zakres czułości błony: 16-250 GOST-ASA (13-25 DIN)
Synchronizacja z fleszem: pełna
Transport filmu: ręczny
Gwint filtra: 46x0,75 mm
Gwint statywowy: 1/4"
Zasilanie: 4RC53, 4x PX625
Wymiary: 126x80x70 mm
Masa: do 410 g

poniedziałek, 5 czerwca 2017

LC-A

czyli

A mogło być tak zwyczajnie

Automatyczny aparat kompaktowy LOMO Compact Automat (ros. ЛОМО Компакт Автомат [łomo kompakt awtomat]) - w skrócie LC-A (ЛК-А) - wszedł do produkcji w leningradzkich zakładach ŁOMO w roku 1983 i wytwarzany był do końca lat osiemdziesiątych. Jak to się często w ZSRR zdarzało, nie był on oryginalną radziecką konstrukcją, a jedynie naśladownictwem produktu zagranicznego - w tym przypadku japońskiej cosiny CX-2. Zmodyfikowaną wersją aparatu był stosunkowo nieliczny model LC-M (ЛК-М), w którym dodano gniazdo wężyka spustowego, zrezygnowano natomiast z kontrolki stanu baterii, dzięki czemu aparat zasilany był dwoma, a nie trzema ogniwami. W roku 1991 LC-A został jakoby odkryty w Pradze przez wiedeńskich studentów, stając się impulsem do powstania rok później Lomographic Society (Towarzystwa Łomograficznego), propagującego tyleż spontaniczną co tanioefekciarską i snobistyczną fotografię "artystyczną" podbudowaną rozbuchaną filozofią, w czym trudno się nie dopatrzeć wyraźnych pobudek komercyjnych, zwłaszcza mając na uwadze ceny po jakich LS oferuje adeptom łomografii odpowiedni sprzęt fotograficzny. Przedstawicielom LS udało się nawet namówić zakłady ŁOMO do wznowienia wytwarzania aparatu. Gdy w roku 2005 fabryka musiała z przyczyn programowych zaprzestać produkcji LC-A, z inicjatywy LS aparat skopiowany został w Chinach i wszedł tam do produkcji jako LC-A+, posiadając tym razem w wielokrotną ekspozycję, gniazdo wężyka spustowego, szynę do mocowania nasadek przed obiektywem i zakres czułości rozszerzony do 1600 ASA, ale za to brak jest możliwości ręcznego doboru otworu przysłony, a korpus wykonano z gorszej jakości plastiku. W niewielkiej ilości wytwarzany jest też model LC-A+RL wypoasażony w oryginalny rosyjski obiektyw montowany nadal przez ŁOMO w St. Petersburgu - niewielka produkcja obiektywów ogranicza wytwarzanie tej wersji do 500 sztuk miesięcznie. Obie wersje sprzedawane są (czy były) przez LS za skrajnie wygórowane ceny - odpowiednio 250 i 280 EUR lub USD za podstawowy zestaw. Powstały także w późniejszym okresie łomograficzne wersje pochodne aparatu - LC-Wide (LC-W) z obiektywem o ogniskowej 17 mm, umożliwiający wykonywanie zdjęć w formatach 24x36 mm, 24x24 mm i 18x24 mm (w cenie 349 euro) oraz LC-A 120 na błonę zwojową typu 120, z obiektywem o ogniskowej 38 mm (odpowiednik 20 mm dla małego obrazka), kosztujący 399 euro.


LC-A wzięty do ręki robi bardzo pozytywne wrażenie. Aparat jest zwarty i solidny, o rzetelnej obudowie z plastiku i metalu; kształtem zawsze kojarzył mi się z zenitem pozbawionym obiektywu... Jest też bardzo mały - co trudno uznać za wadę.
Na spodniej stronie obudowy obiektywu znajduje się wygodny suwak, za pomocą którego przesuwa się blaszane zasłonki obiektywów zdjęciowego i celownika - w pozycji zasłoniętej zablokowany zostaje także spust migawki, a aparat staje się naprawdę pancerny; tak naprawdę można by nosić go bez futerału, co jednak nie jest najlepszym pomysłem choćby ze względu na kurz.
Umieszczony centralnie nad obiektywem celownik Albada posiada wyraźne ramki wskazujące kadr, wraz ze znacznikiem paralaksy dla odległości 0,8 m. W górnej części celownika znajdują się dwie czerwone diody - lewa z nich pełni rolę kontrolki baterii i zapala się przy każdym naciśnięciu na spust, prawa ostrzega, że czas ekspozycji ustawiony przez automatykę jest dłuższy niż 1/30 s. W dolnej części celownika znalazła się ruchoma wskazówka, ukazująca aktualnie nastawioną odległośc zdjęciową - sugestywne piktogramy, znane choćby ze smien, odpowiadają dystansom 0,8 m, 1,5 m, 3 m i nieskończoności.
Na górze korpusu zlokalizowano z prawej strony automatycznie resetujący się licznik zdjęć oraz spust migawki. Spust nie jest, niestety, zbyt wygodny - dość niewielki, wymaga do tego raczej głębokiego wciśnięcia, co nieść może ryzyko poruszenia zdjęcia. Ale da się do tego przywyknąć. Po lewej stronie znajduje się składana korbka zwijania powrotnego, pełniąca jednocześnie rolę zamka tylnej ścianki - w celu otwarcia aparatu należy ją wyciągnąć do góry, podobnie jak np. w zenicie 12XP.
Centralnie na aparacie umieszczono szynę do montażu flesza wyposażoną w kontakt symchronizacyjny (gorącą stopkę). Znajduje się ona niedaleko spustu, co rodzi pewien problem - na aparacie montować można jedynie flesze o wąskich obudowach lub ze stosunkowo wysokimi stopkami, w przeciwnym bowiem razie (np. w przypadku popularnych w epoce unomatów 20B czy B24) nisko osadzony korpus flesza zasłania sobą spust i uniemożliwia jego dosięgnięcie palcem! W ostateczności można zamontować flesz na dodatkowej kostce przejściowej, co nie wpływa jednak pozytywnie na pewność jego osadzenia. Do tego małe rozmiary aparatu sprawiają, że z większymi lampami błyskowymi staje się on niezbyt poręczny. W ZSRR powstały skądinąd, niechybnie z myślą o LC-A, malutkie flesze bateryjne - Elektronika FE-26 i FE-28, zgrabnie się z aparatem komponujące.
Transport filmu realizowany jest za pomocą pokrętła zlokalizowanego z prawej strony korpusu - może nie najszybsze rozwiązanie, ale całkiem wygodne i w tej klasie aparatów standardowe. No i małe zaskoczenie - od spodu korpusu zlokalizowano kontakty elektryczne i sprzęgło do mechanicznego windera! Niestety, winder ten nigdy nie został wyprodukowany... Na dole znajduje się też przycisk odblokowujący zębatkę do powrotnego zwijania filmu oraz komora mieszczącą trzy 1,5 V pastylkowe bateryjki alkaliczne LR-44 zasilające aparat.


LC-A wyposażony został w obiektyw Minitar-1 o ogniskowej 32 mm i maksymalnym otworze względnym 2,8, charakteryzujący się prostą konstrukcją optyczną - tworzą go ledwo cztery pojedyncze soczewki. Ostrość ustawiana jest ręcznie za pomocą niewielkiej acz wygodnej dźwigienki z lewej strony obudowy obiektywu - posiada ona opisaną w metrach skalę ostrości odpowiadającą piktogramom widocznym w celowniku i zaskakuje w tychże położeniach; oczywiście można ją ustawiać i na wartościach pośrednich. Obiektyw, jak na mały kompakt przystało, nie posiada możliwości zastosowania filtrów, ani osłony przeciwsłonecznej, osadzony jest jednak dość głęboko w korpusie, co zapewnia mu jako takie wysłonięcie. Niestety - obiektyw jest bez wątpienia najsłabszym elementem aparatu, rzutującym na jego przydatność do wykonywania zdjęć - tak prosta i niewyrafinowana konstrukcja po prostu się w tym przypadku nie sprawdziła. Bez dwóch zdań, skorygowany jest po prostu bardzo słabo - o ile ostrość w centrum kadru jest bardzo dobra, to ku brzegom spada już znacznie, zwłaszcza przy większych otworach przysłony. Do tego Minitar-1 bardzo wyraźnie i silnie winietuje (do tego stopnia, że winietowanie wspomniane jest w instrukcji obsługi i określone jako dopuszczalne w tej klasie aparatów), ściemnienie brzegów rozciąga się dość głęboko w kadr, a co ciekawe przy przysłonie 16 objawia się całkowite zaciemnienie narożników klatki, wyglądające niczym np. winietująca osłona przeciwsłoneczna! No i na koniec - dystorsja; obiektyw wykazuje do kompletu swych wad wyraźną dystorsję poduszkowatą, co w zasadzie dyskwalifikuje go do fotografowania motywów prostoliniowych. Szkoda, bo poza tym aparat jest naprawdę fajny...
Elektronicznie sterowana migawka centralna posiada dwie lamelki i realizuje zakres czasów od 1/500 s do imponujących 2 s, a zakres przysłon wynosi 2,8 - 16. Jeśli o charakterystykę programu chodzi, to jak mniemam, przy czasach dłuższych niż 1/30 s lub 1/60 s, tj w zakresie od 2 do 8 lub 9 EV, regulowany jest jedynie czas ekspozycji przy pełnym otworze przysłony, następnie zaś następuje równoczesne bezstopniowe przymykanie przysłony i skracanie czasu naświetlania do ich minimalnych wartości przy 17 EV. Ekspozycja mierzona jest za pomocą fotokomórki CdS zlokalizowanej za malutką soczewką na korpusie po lewej stronie obudowy obiektywu - wbrew pozorom jest to miejsce dość bezpieczne i nie grozi jej przypadkowe zasłonięcie ręką. Obok fotokomórki znajduje się okienko czułości filmu i niewielkie, niewygodne pokrętełko służące do jej wprowadzania - dostępne są wartości 25, 50, 100, 200 i 400 ASA. Po przeciwnej stronie obiektywu zlokalizowano dźwigienkę wyboru trybu ekspozycji - w położeniu A działa pełna automatyka ekspozycji, zaś w położenia 2,8, 4, 5,6, 8, 11 i 16 pozwalają wykonywać zdjęcia z daną wartością przysłony przy stałym czasie otwarcia migawki 1/60 s - służą one w założeniu do wykonywania zdjęć z fleszem (wyłącznie elektronowym). Skok tej dźwigni jest jednak niewielki i ustawienie pożądanej wartości przysłony wymaga nieco uwagi. LC-A nie posiada blokady ani korekty ekspozycji, jednakże w razie potrzeby można korektę wprowadzać odpowiednio przestawiając czułość filmu - niestety, tym małym, niewygodnym pokrętełkiem. Przyznać trzeba, że mimo swej prostoty, pomiar ekspozycji działa naprawdę dobrze i można na nim polegać, a w sytuacjach trudnych zawsze można zastosować ekspozycję ręczną (zakres nastaw ręcznych umożliwia bezproblemowe stosowanie filmów o czułości do 100 ASA, przy wyższych czułościach zdjęcia wykonywane w pełnym świetle słonecznym będą prześwietlone). Duży zakres czasów migawki zachęca do wykonywania zdjęć przy niskim poziomie oświetlenia zastanego - cóż jednak z tego, skoro do aparatu nie ma gdzie wkręcić wężyka spustowego...

LC-A z fleszem Elektronika FE-26.

Reasumując - trzeba przyznać, że LC-A jest bardzo zgrabnym i poręcznym aparatem. Niewielkie wymiary i solidna budowa sprawiają, że praktycznie zawsze można mieć go ze sobą. Możliwości fotograficzne oferuje spore, trzeba mieć tylko na uwadze, że jest to konstrukcja dość stara, co rzutuje np. na brak blokady ekspozycji - acz mimo tego aparat radzi sobie z doborem naświetlania naprawdę dobrze. Zaletą jest też  duży zakres czasów otwarcia migawki i szerszy niż zazwyczaj w tej klasie kąt widzenia obiektywu, choć ustawianie ostrości w niektórych sytuacjach, zwłaszcza zdjęć z bliska w słabych warunkach oświetleniowych, może być cokolwiek zbyt uproszczone. Niestety - obiektyw jest też największą z wad LC-A, na skutek swej niskiej jakości optycznej - słabej ostrości brzegowej, bardzo silnego winietowania i dystorsji. Z tej też przyczyny Lomo Compact Automat nadaje się moim zdaniem głównie do wykonywania zdjęć pamiątkowych o charakterze towarzyskim... Naprawdę szkoda, bo LC-A z dobrym obiektywem byłby zaiste znakomitym w swej klasie i dość wszechstronnym aparatem (co ciekawe, właśnie wady optyczne "legendarnego" obiektywu, ze szczególnym uwzględnieniem winietowania, służą Lomographic Society do budowania kultu LC-A).
A tak, lepiej już chyba zainwestować w aparat pokroju Zorki 10 czy innego FEDa 35A...

Zalety

+ małe wymiary, zwarta budowa;
+ solidna konstrukcja;
+ intuicyjna obsługa;
+ jasny szerokokątny obiektyw;
+ duży zakres ekspozycji;
+ dobry pomiar światła;
+ dość mała minimalna odległość ogniskowania;

Wady

- słabo skorygowany obiektyw z dokuczliwym winietowaniem i dystorsją;
- niezbyt wygodny spust migawki;
- niewygodna zmiana czułości filmu;
- brak gniazda wężyka spustowego (nie dotyczy wersji LC-M, LC-A+ i LC-A+RL);
- utrudnione użycie niektórych modeli lamp błyskowych;
- brak samowyzwalacza;

Dane techniczne LC-A:

Typ filmu: 135
Format klatki: 24x36 mm
Celownik: lunetkowy
Obiektyw: Minitar-1, 32 mm, f/2,8
Kąt widzenia obiektywu: 68 stopni
Minimalna odległość ogniskowania: 0,8 m
Migawka: centralna; w trybie automatycznym sterowana elektronicznie
                w trybie ręcznym stały czas otwarcia 1/60 s
Pomiar światła: zewnętrzny, fotoelementem CdS
Zakres czasów migawki: 2 s – 1/500 s
Zakres przysłon: 2,8 – 16
Zakres ekspozycji w trybie automatycznym: 2 – 17 EV
Zakres ekspozycji w trybie ręcznym: 9 – 14 EV
Zakres czułości błony: 25 – 400 ASA
Synchronizacja z fleszem: 1/60 s, stały
Transport filmu: ręczny, teoretycznie mechaniczny z opcjonalnym winderem
Gwint statywowy: 1/4"
Wymiary: 107 x 68 x 43,5 mm
Masa: 250 g

wtorek, 30 maja 2017

Zorkij 10

czyli

Duch ery kosmicznej

Wprowadzony na rynek w roku 1964 Zorki 10, w wersji rosyjskiej Зоркий [zorkij] 10, jest pierwszym radzieckim aparatem z automatyką ekspozycji. Zrywa zupełnie – tak pod względem wyglądu, jak i filozofii działania - z dotychczasową linią leicopodobnych aparatów Zorka. Jest wprawdzie nadal aparatem dalmierzowym, ale posiada niewymienny obiektyw, awangardową stylistykę – no i automatykę naświetlania. Ale znów, jak to na serię Zorki przystało, nie jest to konstrukcja czysto radziecka, a jedynie – tak pod względem stylistycznym, jak i funkcjonalnym - klon japońskiego Ricohmatica 35.
Zorki 10 produkowany był w latach 1964-1978 fabrykę KMZ w Krasnogorsku, która wytworzyła 332 144 egzemplarzy.
Uproszczoną odmianą był model Zorki 11, pozbawiony dalmierza, za to z piktograficzną skalą odległości – w latach 1964-1966 wyprodukowany w ilości ok. 60 000 sztuk.


Ale przejdźmy do konstrukcji... Pierwsze wrażenie jest niesamowite – aparat wygląda po prostu kosmicznie! Błyszczący metal, niezwykle czyste, ascetyczne linie, solidna budowa. Wzięta do ręki zorka 10 okazuje się zaskakująco ciężka, ale i solidna – konstrukcja to rzetelny metal, jak to się kiedyś zwykło aparaty budować. Przednia ścianka korpusu w kolorze matowej stali nierdzewnej, tylna i spód – czarnego lakieru. Obiektyw błyszczy intrygująco polerowanym metalem i soczewkami światłomierza. Czyste linie aparat zawdzięcza między innymi schowaniu niektórych elementów sterujących na spodniej stronie korpusu – na górze mamy jedynie szynę do lampy! Gładki prostokątny korpus, pozbawiony jakichkolwiek okładzin, jednak źle się trzyma, jest ciężki, śliski, ale specjalny dopasowany skórzany futerał znacznie chwyt poprawia.
Zorki 10 jest w założeniu prostym w obsłudze aparatem kompaktowym – ekspozycja kontrolowana jest całkowicie automatycznie, zaś ostrość nastawiana za pomocą dalmierza o bazie 38 mm.
Z lewej strony korpusu, zaraz na jego skraju umieszczony został celownik lunetkowy - takie położenie wymaga jednak nieco przyzwyczajenia przy kadrach pionowych. Nie posiada on niestety korekcji dioptrycznej, ale umożliwia dokładne i wygodne kadrowanie – niestety, tylko bez okularów. W celowniku, o cokolwiek fioletowawym zabarwieniu obrazu, widoczne są ramki wyznaczające kadr wraz ze znacznikami paralaksy dla odległości 1,5 m, w centrum znajduje się wyraźnie widoczne seledynowe pole dalmierza, zaś w dolnej części wskazówka pokazująca orientacyjnie nastawioną ekspozycję. Czerwone pole po lewej stronie informuje o za niskim poziomie oświetlenia, zaś trójkątny znaczek po prawej (nie wiedzieć czemu umieszczony na górze) o czasie migawki 1/200 s.
Ostrość ustawiana jest za pomocą obrotowego pierścienia z niewielką dźwignią obsługiwaną lewą ręką – rozwiązanie bardzo szybkie, ale i niezbyt dokładne: pierścień ma bardzo niewielki zakres obrotu, ok. 60 stopni, stąd też precyzyjne ustawienie ostrości na małą odległość może być nieco kłopotliwe. Niestety – minimalna odległość ogniskowania to aż 1,5 m – trochę dużo jak na taki popularny aparat. Na pierścieniu naniesiono uproszczoną skalę ostrości 1,5, 2, 3, 5 i 10 m oraz ∞, brak natomiast oznaczenia głębi ostrości (co raczej nie powinno dziwić ze względu na brak informacji o otworze przysłony).


Dźwignia naciągu filmu umieszczona została niebanalnie – od przodu na spodzie z lewej strony korpusu, stąd też obsługiwana jest lewą ręką. Jedni ją lubią, inni narzekają. Ale w moim odczuciu nie jest zbyt wygodna – zwłaszcza, że wymaga oderwania ręki od dźwigni pierścienia ostrości, a potem trzeba jej szukać z powrotem. Licznik zdjęć umieszczono na spodniej stronie korpusu – ponownie niezbyt funkcjonalne rozwiązanie, podyktowane raczej estetyką. Resetuje się on samoczynnie przy otwarciu tylnej ścianki i – co ciekawe – odlicza zdjęcia wstecznie, od 36 do 1. A co, jeśli do aparatu założymy film powiedzmy 24-klatkowy? Ano problem – trzeba liczyć do 12. Obok licznika umieszczono przycisk odblokowujący zębatkę do zwijania powrotnego, zaś samo zwijanie realizowane jest za pomocą wysuwanego pokrętła, także zlokalizowanego na spodzie korpusu. W celu wysunięcia pokrętła należy nacisnąć palcem jego moletowaną powierzchnię i przekręcić je o ćwierć obrotu przeciwnie do zaznaczonego strzałką kierunku zwijania filmu - wtedy pokrętło wyskoczy samoczynnie pod wpływem sprężyny.
Na bocznej prawej ściance korpusu znajduje się zamek tylnej ścianki, otwieranej zawiasowo w lewo. Film transportowany jest takoż w lewo, przeciwnie niż zwykle się przyjęło, a co wynika z nieortodoksyjnej lokalizacji dźwigni naciągu. Kasetę wkłada się do aparatu po jeszcze dalszym wyciągnięciu w dół do oporu pokrętła zwijania powrotnego, zaś końcówkę filmu wsunąć należy w niewygodną i niepewną szczelinę w szpuli odbiorczej.
Zorki 10 wyposażony jest w obiektyw Industar 63 o ogniskowej 45 mm i maksymalnym otworze względnym 1:2,8 – czterosoczewkowy tessar (jak wszystkie industary). Szczerze mówiąc, mógłby on być w tej klasie sprzętu nieco krótszy – tak choćby 40 mm. Oferuje  jednak dobrą i wyrównaną w kadrze jakość obrazu, może z minimalnym spadkiem rozdzielczości w samych narożnikach - wg literatury z epoki rozdzielczość wynosi 40 linii/mm w środku kadru i 30 linii/mm na brzegach, co czyniłoby z niego jeden z najlepszych pod względem ostrości radzieckich obiektywów tego okresu.
Winietowanie nie jest widoczne, natomiast zaskakuje jak na taką niewyszukaną ogniskową bardzo wyraźna dystorsja beczkowata.
Migawka centralna typu FZA-18 posiada pięć lamelek i pełni jednocześnie rolę przysłony. Czasy otwarcia wynoszą 1/30 – 1/250 s (lub aż do 1/500 s - w znanych mi książkach i instrukcjach obsługi występują obie wartości najkrótszego czasu, acz wszystkie instrukcje podają zgodnie 1/250 s) oraz B, zaś zakres przysłon 2,8 – 22. Z przedniej części obiektywu, obok soczewki, umieszczony jest selenowy element światłoczuły światłomierza sterującego ekspozycją – niestety, zużywający się z wiekiem, co wpływa na funkcjonowanie aparatu (ale też automatyka działa bez jakiegokolwiek zasilania!). Z tym, że mój trzydziestojednoletni aparat naświetla kolorowe negatywy w zasadzie bez zarzutu - no może na upartego można ustawić czułość filmu minimalnie, rzędu 0,5 EV, wyższą od rzeczywistej.


Standardowy gwint filtra M52x0,75 umożliwia montowanie filtrów (których krotność jest od razu uwzględniana przez znajdujący się za nimi element światłoczuły) oraz osłony przeciwsłonecznej. Tę ostatnią naprawdę warto zakładać, jako że światłomierz wykazuje znaczną wrażliwość na światło przednio-boczne padające spoza kadru, mogące znacznie zafałszować ekspozycję. Osłona przeciwsłoneczna przesłania wprawdzie częściowo okienko światłomierza, ale jego używanie jest nadal możliwe. Ekspozycja ustawiana jest automatycznie w zakresie 8-18 EV, poprzez jednoczesną płynną, bezstopniową zmianę wartości czasu migawki i otworu przesłony – od 1/30 s i 1:2,8 przy 8 EV do 1/250 s i 1:22 przy 17 EV (ewentualnie 1:22 i 1/500 s dla 18 EV). Przykładowo dla 15 EV (film 100 ASA i pełne oświetlenie słoneczne) wynosi 1/288 s i 1:12. Wskazówka w wizjerze pokazuje, jak wspomniano, orientacyjną wartość ekspozycji – gdy wskazanie wypada na czerwonej kresce, poziom oświetlenia jest za niski dla automatyki aparatu (poniżej 8 EV), prawy skraj czerwonej kreski odpowiada czasowi 1/30 s (8 EV), zaś trójkątny znaczek – 1/200 s (tj. ok. 14,5 EV, czyli ekspozycji w pełnym słońcu przy błonie czułości 80 ASA, co zarazem pozwala na sucho ocenić prawidłowość działania automatyki). Wychylenie wskazówki poza trójkącik wskazuje na czas ekspozycji poniżej 1/200 s. Światłomierz, jak to światłomierze selenowe mają w zwyczaju, działa non stop, niezależnie od jakichkolwiek nastaw aparatu.
Czułość filmu wprowadzana jest pierścieniem wyskalowanym w jednostkach ASA (20, 40, 50, 80, 100, 160, 250, 320) oraz DIN (14, 17, 18, 20, 21, 23, 25, 26) – zakres obecnie nieco archaiczny; wcześniejsze serie posiadały zamiast jednostek ASA skalę od 16 do 250 GOST. Z prawej strony obiektywu umieszczona jest raczej wygodna dźwignia spustu migawki, o jednakże długim skoku i dość twarda. Dlatego przy długich czasach otwarcia migawki - opodal 1/30 s -  konieczna jest pewna uwaga i stabilność chwytu, aby nie poruszyć zdjęcia. Przyzwyczaić się też trzeba się do jej specyficznego działania – przy powolnym naciskaniu mechanizm wydaje kolejno dwa "cyknięcia" – wyzwolenie migawki to dopiero to drugie!
Aparat, choć nie wspomniano o tym w instrukcji, z racji na zasadę działania zderzakowego mechanizmu światłomierza posiada blokadę ekspozycji - w trakcie wciskania spustu mechanizm światłomierza zostaje w pewnym momencie zablokowany jeszcze przed wyzwoleniem migawki (co dostrzec można po znieruchomieniu wskazówki w celowniku) i zdjęcie można przekadrować przy zachowaniu ustalonego naświetlenia. Aby skorzystać z tej metody najlepiej wciskać spust odpowiednio powoli, aby nie przeoczyć momentu zablokowania ekspozycji zanim wykonane zostanie zdjęcie. Zorkij 10 nie posiada natomiast korekcji ekspozycji jako takiej, ale w razie potrzeby, np. w przypadku kontrastowego motywu zdjęcia, można jej dokonać poprzez odpowiednie przestawienie czułości filmu.
Po prawej stronie obiektywu zlokalizowano kolejne trzy dźwigienki sterujące. Dolna przełącza tryb ekspozycji – w położeniu A działa automatyka migawki, zaś w kolejne położenia 2,8, 4, 5,6, 8, 11, 16 i 22 umożliwiają wykonanie zdjęcia przy danej liczbie przysłony i czasie otwarcia migawki 1/30 s (lub B), co przeznaczone jest zasadniczo do zdjęć z fleszem. Przełącznik ten nie jest, znów niestety, zbyt wygodny – zakres ruchu jest niewielki, krok pomiędzy poszczególnymi wartościami jest minimalny, a ich precyzyjne ustawienie może stwarzać problemy, zwłaszcza w ciemności – także dlatego, że wskaźnik wartości na dźwigni umieszczony jest od strony korpusu. Synchronizacja flesza odbywa się za pomocą kabla, podłączanego do gniazdka na przedniej ściance aparatu.
Powyżej znajduje się dźwignia mechanicznego samowyzwalacza – w położeniu zwolnionym oznaczona literą X, w naciągniętym – V. Samowyzwalacz włączać należy przy napiętej migawce, uruchamia się go następnie naciśnięciem na spust. Czas opóźnienia wynosi 8-15 s. Ekspozycja przy zdjęciach z samowyzwalaczem ustalona zostaje w chwili jego uruchomienia (naciśnięcia na spust), uważać więc trzeba aby nie zasłonić wtedy fotoelementu światłomierza, a także aby warunki oświetleniowe nie uległy zmianie do czasu wyzwolenia migawki. Samowyzwalacz nie działa ponadto przy czasie B.
Ostatnia dźwignia służy, po przesunięciu w prawo, do włączania czasu B – przysłonę wybiera się wtedy dźwignią trybu ekspozycji. Włączenie czasu B samoczynnie przestawia aparat z trybu A na przesłonę 2,8, (choć używać można oczywiście pełnego zakresu od 2,8 do 22) zaś ponowne ustawienie trybu A powoduje automatyczne wyłączenie czasu B. No ale, niestety (to chyba najczęściej używane słowo w tej recenzji?!), pomimo posiadania czasu B, do aparatu nie ma gdzie wkręcić wężyka spustowego!
Do Zorki 10 dopasowany jest konwencjonalny i solidny skórzany futerał zapinany na zatrzask, w kolorze czarnym lub brązowym – dość jednak specyficzny ze względu na takoż specyficzną konstrukcję aparatu. Z przodu na dole posiada wycięcie na dźwignię naciągu, zaś od dołu otwory pozwalające obserwować licznik klatek oraz pokrętło zwijania powrotnego (to ostatnie umożliwia kontrolę prawidłowości transportu filmu). Górną część futerału można odczepić, co zwiększa wygodę korzystania z aparatu w futerale i zmniejsza ryzyko przypadkowego zasłonięcia obiektywu (jak wspomniano, goły aparat jest niewygodny w trzymaniu – nie ma też gdzie zamocować doń paska). Praktycznym drobiazgiem, niegdyś praktykowanym, jest umieszczenie gwintu statywowego w główce śruby mocującej aparat w futerale.
Ocena aparatu nie wypada w obecnych czasach zbyt dla niego korzystnie. Niewątpliwie jest to  atrakcyjny obiekt kolekcjonerski, dzięki niezwykle atrakcyjnej stylistyce i oryginalnym rozwiązaniom konstrukcyjnym – piękna conversation piece. W pełni metalowa konstrukcja jest zwarta i solidna. Kultura pracy podstawowych mechanizmów – dźwigni naciągu, spustu migawki, regulacji ostrości budzi najwyższy szacunek. Po prostu przyjemnie coś takiego posiadać. Natomiast wykonywanie zdjęć za pomocą Zorki 10 to już inna sprawa. Raz, że starzejący się selenowy światłomierz, skądinąd z założenia niezbyt dokładny (acz sprawdzający się na negatywach całkiem dobrze!), stawia użyteczność aparatu pod znakiem zapytania, a dwa, że jest to – o czym trzeba pamiętać – jednak automatyczny aparat kompaktowy (jakkolwiek duży i ciężki), najlepiej sprawdzający się przy pracy w trybie automatycznym. Jeśli chcemy wyjść ponad to, ergonomia przełączników – zwłaszcza trybu ekspozycji – jest kiepska, brak możliwości użycia wężyka spustowego; nawet pokrętło zwijania powrotnego jest niezbyt wygodne, a umieszczony od spodu licznik zdjęć – kłopotliwy. Tym niemniej, po odrobinie oswojenia się z tą konstrukcją, zorką 10 można jak najbardziej wykonywać udane zdjęcia – a niezłej jakości obiektyw tylko do tego zachęca, może tylko dystorsja przeszkadzać będzie przy motywach prostoliniowych.
  
Zalety:
+ solidna budowa;
+ dobra jakość obrazu;
+ niezły pomiar światła;
+ czytelny celownik;
+ duży zakres przysłon;
+ orientacyjne wskazanie wartości ekspozycji;
+ działanie bez zasilania;

Wady:
- światłomierz selenowy;
- wyraźna dystorsja beczkowata;
- duża minimalna odległość ogniskowania;
- nienajlepsza ergonomia przełącznika trybów naświetlania;
- długa droga spustu;
- nieco archaiczny zakres czułości filmu, do zaledwie 320 ASA;
- brak gniazda wężyka spustowego;
- brak pamiętnika rodzaju filmu;

Dane techniczne:
Typ filmu: 135
Format klatki: 24x36 mm
Celownik: lunetkowy, sprzężony z dalmierzem
Powiększenie celownika: 0,65x
Baza dalmierza: 38 mm
Obiektyw: Industar 63, 45 mm 1:2,8
Kąt widzenia obiektywu: 51,3 stopnia
Minimalna odległość ogniskowania: 1,5 m
Migawka: centralna; w trybie automatycznym sterowana elektronicznie
                            w trybie ręcznym czas otwarcia 1/30 s lub B.
Pomiar światła: zewnętrzny, fotoelementem selenowym
Zakres czasów migawki: 1/30 s – 1/250 (1/500?) s, B
Zakres przysłon: 2,8 – 22
Zakres ekspozycji automatycznej: 8 – 17 (18?) EV
Zakres ekspozycji ręcznej: 8 – 14 EV
Zakres czułości błony: 20 – 320 ASA (14 – 26 DIN, 16 – 250 GOST)
Synchronizacja z fleszem: 1/30 s
Transport filmu: ręczny
Samowyzwalacz: mechaniczny, opóźnienie 8-15 s
Gwint filtra: M52,5 x 0,75
Gwint statywowy: 1/4" lub 3/8” (zależnie od okresu produkcji)
Wymiary: 129 x 77 x 76 mm
Masa: 750 g