niedziela, 25 października 2015

La maladie d'amour

czyli

O zdjęciu, którego miało nie być

Gdybym miał wybrać dziesięć swoich zdjęć, które wziąłbym ze sobą na bezludną wyspę, to byłoby bez wątpienia jednym z nich. Ba, gdybym miał wybrać i pięć... Zresztą nie ma się co bawić w takie gry intelektualne. Patrząc z perspektywy fotograficznych doświadczeń i przeżyć, jest to jedno z moich najważniejszych zdjęć. I już.


Ani to dobre technicznie, ani perfekcyjne kompozycyjnie, ani światło nie jest ciekawe, o kolorystyce nie wspominając, nawet symetria kopuły Panteonu zepsuta jest pudłem rusztowania. Tym niemniej, choć na co dzień spoczywa w czeluściach albumu fotograficznego archiwum, skatalogowane pod numerem 09915, nie potrafię przestać na nie patrzeć, patrzeć bez emocji.
Paradoksalnie, zdjęcie to powstało - czy może raczej zaistniało - zupełnie przez przypadek. W zasadzie powinno go nie być, a i to z dwóch powodów. Przede wszystkim nigdzie się nie zamierzałem ruszać z domu, a już na pewno nie do Paryża. Przypadek sprawił w ostatniej chwili, że pojechałem w charakterze zastępstwa, aby nie zmarnowała się opłacona rezerwacja.
Do tego, aż do otrzymania wywołanych odbitek byłem święcie przekonany, że tego zdjęcia nie ma. A było tak... Tego czerwcowego dnia plątaliśmy się po Dzielnicy Łacińskiej. Siedziałem sobie w końcu leniwie, bez żadnych specjalnych planów, na schodach gotyckiego kościoła St. Etienne du Mont, gdzie właśnie przygotowywano się do ślubu. I to nie byle jakiego najwyraźniej, towarzystwo było ewidentnie z wyższej klasy, żeby nie rzec górnej półki. W końcu czarną limuzyną retro podjechała panna młoda. No, okazja do ciekawego zdjęcia - na tle pobliskiego Panteonu, niby to zupełnie nie moja tematyka, ale czemu nie? Wyjąłem aparat i przygotowałem się do zdjęcia, czekając aż ruszy w stronę kościoła.
W chwili gdy naciskałem spust, kątem oka dostrzegłem z prawej strony nadbiegającą kobietę, śpieszącą na zaczynającą się uroczystość... Za późno - mimowolnie trzasnęła migawka i gdy lustro wróciło na dół, zobaczyłem w celowniku jej kwiecistą sukienkę wypełniającą cały kadr. Po zdjęciu. Zanim zdążyłem się pozbierać, panna młoda, przebywszy te jeszcze kilka pozostałych kroków, weszła do kościoła. Klops. Towarzyszący mi kolega, wiedziony modelową schadenfreude, zdążył się nawet ponatrząsać z mojego pecha. Zmarnowałem szansę, trudno. Nie pierwszy i nie ostatni taki raz.
Zaskoczenie, zaskoczenie jakże pozytywne, przyszło dopiero po kilkunastu dniach, gdy odebrałem wywołane odbitki. A jednak przeświadczenie, czarnowidzcze przekonanie okazało się błędne. Zdecydował ułamek sekundy.


Rozwiany welon, niczym pyszne udrapowane szaty barokowych świętych mistrza Pinsla. Uśmiechnięta druhna zmagająca się z porywami wiatru. Dystyngowany ojciec z cylindrem w ręku, dumnie prowadzący piękną córkę, po raz ostatni. Uścisk uniesionych dłoni. Uśmiechnięta para w objęciu przyglądająca się temu spectaclum - jakież myśli chodziły im po głowach? Wspomnienia? Ta scena magnetycznie przyciągająca spojrzenia przechodniów. Intrygujące spojrzenie ciemnych oczu spod welonu.

Może najbardziej dziś, patrząc na to zdjęcie, zdaję sobie sprawę z upływu czasu.
Chwila. Ułamek sekundy. Zastygły w pomnikowej formie. A przecież tego nie ma. Ludzie rozeszli się do domów do swoich zajęć, rozjechali do swoich krajów, utrwalona na filmie scena rozsypała się zmieniona wiatrem czasu. Życie potoczyło się dalej. Te małe dzieci są już dorosłe. Dziewczynka kryjąca się za rozwianym welonem może już sama stanęła w roli panny młodej. A ci starsi? Toczą gdzieś wciąż swe spokojne żywota, czy też może już znają wszystkie odpowiedzi...?
Przypadkowi, anonimowi ludzie splatający się w skończenie doskonałą scenę. Kim byli? Kimś. Mieli swoje imiona, nazwiska, swoje sprawy, swoje światy. Ilu z tych widzów jeszcze pamięta ten krótki epizod, nic dla wielu nieznaczącą atrakcję? Kim byli główni bohaterowie tej sceny? Tak bardzo chciałbym to wiedzieć. Czy ten dzień wciąż kwitnie w ich pamięci, czy ich losy potoczyły się - i toczą - tak pięknie, z taką nadzieją, jaką wtedy żywili? Kwiaty zwiędły, euforia minęła - czy przygniotła ich szarość egzystencji, walki z codziennością, czy może ich życie to wciąż bajka? Gdzieś tam są odpowiedzi na wszystkie te pytania. Gdzieś tam...
Mi pozostało zdjęcie, jedno zdjęcie sprzed niemal dwudziestu lat, w którym zawarte jest to wszystko. Nawet nie próbuję sobie nic wyobrażać, bawić się w detektywa; mam tylko nadzieję, że są równie szczęśliwi, jak byli tego jedynego dnia.

Żal, tęsknota za tą piękną chwilą, zmarnowana szansa. Przecież tam byłem, nic mnie nie trzymało, mogłem, mogłem, mogłem… Aż chciałoby się tam wrócić, robić zdjęcie za zdjęciem, zatrzymać tę scenę we wszystkich możliwych szczegółach, w całym bogactwie, żyć na bieżąco jej atmosferą. Chciałoby się. Szansa minęła, uleciała i nie wróci. Ale cóż, w tamtych czasach oszczędnie dysponowałem materiałem zdjęciowym - z całego dwutygodniowego niemal pobytu przywiozłem niecałe trzy filmy, kilkadziesiąt zdjęć, z których każde jest bezcenne, każde unikatowe - jak i to. Czy byłoby równie ważne, gdyby było jednym z wielu?
I jeszcze piosenka, Choroba miłości, znana melodia, która towarzyszyła mi z głośników w Forum des Halles, może nawet tego samego dnia. Pasuje tu jak rzadko...

Patrzę na tę scenę oczami siebie sprzed lat. Myśl, działanie, przypadek, które zaowocowały tym kadrem. Gdzie byłem wtedy, gdzie jestem teraz? Gdzie jeszcze będę, choćby za te dwadzieścia lat, tak jak oni teraz?

Jedno, jedyne zdjęcie. Zdjęcie, którego miało nie być.