piątek, 20 stycznia 2023

Niu niu!


czyli

Jak tu nie być antysemitą?

Wspomnianemi były zdjęcia, których nie ma i nie będzie, o które pretensje i żale mogę mieć tylko do siebie. Mój błąd, błąd , którego staram się w miarę możliwości unikać, produkując co najwyżej więcej szumu informacyjnego - ale, tak na marginesie, szum taki, każde jego zdjęcie, choćby niby niepotrzebne, i tak niesie ze sobą przecież unikalny, niepowtarzalny zapis czasu... 
Bywają jednak i inne obrazy na fotograficznym szlaku, które utrwalone nie zostały inaczej niż w nietrwałych zakamarkach pamięci - stając się co najwyżej anegdotyczną przygodą...
Gdzieś tak w drugiej połowie lat 90. buszowałem sobie z aparatem po obrzeżach śródmiejskiej Warszawy i zawędrowałem akurat pewnego słonecznego dnia w okolice pomnika Bohaterów Getta. Był to akurat okres oświęcimskiego Marszu Żywych i stąd wszelkie okolice warszawskiego Muranowa dysponujące jeszcze jakimikolwiek materialnymi, czy tylko duchowymi, pamiątkami po tragicznej historii Getta nawiedzane były licznie przez ostentacyjnie demonstrujące swą narodowość izraelskie wycieczki. Jedna z nich zebrała się właśnie u podnóża pomnika - tworząc całkiem przyjemną wizualnie scenę. Łagodne światło słonecznego dnia, soczysta zieleń drzew w tle, monumentalny pomnik i barwna grupa u jego stóp, powiewająca biało-błękitnymi flagami. Ot, scena rodzajowa naszych czasów, na swój sposób urzekająca tyleż emocjonalnie, co estetycznie. Po prostu ładna, choćby tylko kolorystycznie.
Przystanąłem więc opodal na chodniku, zdjąłem plecak i sięgnąłem po aparat. Ledwo zdążyłem go wyjąć, nawet nie wiem, czy odpiąłem już futerał, zatrzymała się przy mnie taksówka, beżowy mercedes na cywilnych numerach, z dwoma osobami wewnątrz.
Wysiadł z niej rosły gentleman i grzecznie acz stanowczo polecił schować aparat i odejść. W krótkiej wymianie zdań, w którą się wdałem, argumentował, że wycieczka chroniona jest przez cywilnych funkcjonariuszy (jak zrozumiałem, izraelskich), którzy nie chcą być fotografowani.
Cóż poradzić - i zdjęcia nie ma.
I tyle...

czwartek, 4 sierpnia 2022

Kalkulator naświetlenia fleszem

 czyli

Wyżyny automatyki ręcznej

W czasach dawno minionych, powiedzmy przed półwieczem, łatwo, jak wiemy, zdjęć robić się nie dało. Aparaty automatyczne były stosunkowo nieliczne, drogie, a i w sumie nieraz nadmiernie skomplikowane w obsłudze (patrz Zorki 10)... Pewnym antidotum były tu najprostsze aparaty boxy, w rodzaju naszego Ami, radzieckiego Etiuda, czy enerdowskiej Certiny, a nawet małoobrazkowych Certo KB 24 czy SL 100, w których po prostu niespecjalnie można było ustawiać jakiekolwiek parametry ekspozycji, co niejako zabezpieczało przed popełnieniem rażącego błędu w jej ocenie.

Aparaty bardziej skomplikowane wspomagały użytkownika piktogramami symbolizującymi konkretne warunki oświetleniowe czy odległości przedmiotowe - znanymi nam dobrze choćby z ponadczasowego evergreena, smieny 8M - pozwalającymi jako tako ustawić odpowiednie wartości podług tych obrazków. Jakoś to działało i ludzie dawali radę - nawet na wymagających tu precyzji slajdach. W sumie proste to, oczywiste, i wszyscy o tym wiedzą.

No ale i w końcu dochodzimy do zagadnienia kolejnego - zdjęć z fleszem. Tu już bowiem tak łatwo nie było, kombinację liczby przewodniej, warunkowanej czułością użytego materiału, i odległości przedmiotowej trudno było wszak spiktogramizować w tak oczywisty sposób. Owszem, zdarzały się przypadki obiektywów czy aparatów sprzęgających pierścień ostrości z przysłoną, a zatem automatycznie zmieniających przysłonę w zależności od ustawienia odległości, odpowiednio dla prawidłowego naświetlenia z lampą błyskową (np. obiektyw Nikkor 45 mm 1:2,8 GN Auto), nieraz nawet z uwzględnieniem czułości emulsji - ale czemuś, zapewne i z racji technicznej komplikacji, nie było to rozwiązanie jakoś super powszechne, a w krajach demokracji ludowej - w ogóle niespotykane. Flesze z automatyczną regulacją błysku zaczynały się tam wprawdzie leniwie pojawiać w drugiej połowie l. 70., ale, nie ukrywajmy gorzkiej prawdy - nie ta popularna to liga.

Owszem, większość fleszy, acz nie wszystkie, wyposażone były w takie czy inne kalkulatory ekspozycji - tabelkowe czy obrotowe, z których odczytać można było odpowiednie ustawienie przysłony, wprowadzane następnie na aparacie. Acz o pomyłkę, obłęd czy oczopląs nie było tu i nieraz trudno, a niewnikającego za bardzo w aspekty techniczne fotoamatora mogły one wręcz odstręczać.

Cóż zatem począć miał inteligent pracujący czy chłoporobotnik, chcący w sposób prosty, niezaangażowany, zrobić narodowe w formie i socjalistyczne w treści zdjęcie z lampą błyskową? Tu, szczęśliwie, sytuacja nie zawsze była beznadziejna - choć, nie wiedzieć czemu, rozwiązanie jej najprostsze było nader rzadko stosowane.

Na niektórych aparatach produkcji wschodnioniemieckiej znaleźć można bowiem na pierścieniach przysłon, od dołu obiektywu, dodatkowe skale, których przeznaczenie nie jest specjalnie, a nawet w ogóle, oczywiste.

Spójrzmy chociaż na gotowy do strzału z Elgawą B 120 aparat Beirette k pokazany na zdjęciu. Poniżej obiektywu, na ząbkowanym występie służącym do wygodnego obracania pierścienia przysłony widać kilka tajemniczych czerwonych cyfr. Przyjrzyjmy się im zatem bliżej (na przykładzie tym razem młodszego brata, czy może kuzyna - wczesnej wersji Beirette SL 200).

Przeznaczenie tej czerwonej skali na pierścieniu przysłony, przy której stoi symbol jak gdyby metra, nie jest specjalnie oczywiste, podobnie zresztą jak i drugiej, umieszczonej na nieruchomym korpusie obiektywu czarnej skali, która zda się tym razem odpowiadać ciągowi liczb przysłony... Tyle tylko, że znacznie wykraczającemu poza możliwości aparatu, umożliwiającego przymknięcie przysłony do otworu raptem 1:22.

Niejeden niejedną godzinę łamał sobie głowę patrząc na te skale jak sroka w gnat - czymże one? A odpowiedź jest trywialnie prosta. Jest to właśnie, oraz ni mniej, ni więcej, kalkulator ekspozycji z fleszem.

Skala czerwona, z symbolem metra, odpowiada odległości zdjęciowej, a skala czarna, ta niefortunnie udająca ciąg przysłon - liczbie przewodniej użytego flesza (przy przyjęciu której uwzględnić trzeba, oczywiście, czułość filmu). Dlaczego jednak przy czarnej skali nie umieszczono symbolu liczby przewodniej (niemieckiego LZ czy angielskiego GN), co od razu czyniłoby przeznaczenie tego curiosum dość oczywistym, pozostać musi jedną z największych zagadek światowej fototechniki - zaraz za pytaniem, dlaczego Smiena 8M nosi oznaczenie właśnie 8M, a nie 9M, skoro nie ma samowyzwalacza, a uproszczone odmiany smien, pozbawione tegoż urządzenia, nosiły w tej epoce akurat numery nieparzyste - vide pary bliźniaczych modeli 6 i 7 oraz 8 i 9, różniących się li tylko obecnością samowyzwalacza w wersjach 6 i 8 oraz jego brakiem w 7 i 9. No, ale dygresja na bok - i ad rem...

Użycie kalkulatora jest, co tu dużo mówić, genialne w swej prostocie. Wystarczy obrócić pierścień przysłony tak, aby ustawić czerwoną liczbę, odpowiadającą odległości przedmiotowej, naprzeciw czarnej liczby odpowiadającej właściwej dla użytego filmu liczbie przewodniej flesza - aby od razu otrzymać odpowiednio ustawioną dla tych parametrów przysłonę! Na naszym powyżej pokazanym przykładzie fotografujemy zatem np. z fleszem o liczbie przewodniej 22 na odległość 2 metrów. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby odpowiednio do potrzeb ustawiać wartości pośrednie, zwłaszcza, że przysłonę nastawia się bezstopniowo.

Teraz wystarczyło jeszcze tylko ustawić ostrość (w czym już mogły pomóc piktogramy albo nawet dalmierz) - i pstryk! Nie ma prawa się nie udać. Aparaty one dysponowały i tak migawkami sektorowymi, więc w przypadku flesza elektronowego nie trzeba było nawet przejmować się czasem synchronizacji - acz z fleszem spaleniowym, popularnym wciąż w tych czasach, a charakteryzującym się niejakim opóźnieniem zapłonu, trzeba już było ustawić czas 1/30 s.

 Na marginesie tego wyrafinowanego jednak systemu wschodnioniemieckiego dodać wypada, że podobny acz jeszcze bardziej obsługowo uproszczony system zastosowany został i w niektórych zachodnich idiotenkamerach, w rodzaju Kodaka Instamatika 255X. 

Aparat ten posiadał wprawdzie stałe ustawienie ostrości, ale na pierścieniu nastaw ekspozycji (sterującym normalnie - według chmurek i słoneczek - w sposób z góry sprzężony przysłoną i migawką), znalazł się dodatkowy zakres ze skalą odległości, przeznaczony właśnie do fotografowania z fleszem i dobierający odpowiednią do nastawionego dystansu zdjęcia przysłonę przy stałym czasie 1/40 s (a nie służący, wbrew pozorom, do faktycznego nastawiania ostrości). Czyli, robiąc zdjęcie z fleszem, zamiast warunków oświetleniowych nastawić należało odległość - na zdjęciu powyżej aparat ustawiony mamy zatem do zdjęcia z lampą błyskową na 3 metry. Tyle tylko, że aparat ten przykładowy przystosowany był tylko do dedykowanych czterostrzałowych spaleniowych fleszy Magicubes - a więc o znanej z góry liczbie przewodniej, co pozwoliło znacznie uprościć cały system doboru przysłony.

A dzisiaj? Często nawet pojęcia nie mamy, jaką liczbę przewodnią mają nasze lampy błyskowe. Ech...

wtorek, 16 listopada 2021

Przemyślenia znad Wilii

czyli

Smiena po białorusku

Błyszczące w latach osiemdziesiątych na wystawach sklepów Fotooptyki, intrygująco czarne aparaty Vilia zdawały się być, na pierwszy rzut oka, li tylko podrasowaną estetycznie Smieną Symbol.

W rzeczywistości aparaty te są, jak najbardziej, podobne pod względem oferowanych możliwości oraz filozofii obsługi, acz przyznać trzeba, że Vilia jest tu bardziej wysmakowaną konstrukcją - co okupione jest jednak jakością... Ale nie uprzedzajmy faktów.


Vilią aż chce się robić zdjęcia, bez dwóch zdań. Aparat jest po prostu ładny i dobrze wyposażony, oferujący ponadto kilka ciekawych rozwiązań.
Największą bolączką Smien trzeciej generacji jest, jak wspominaliśmy, fatalny, nieprecyzyjny celownik, sprawiający, że finalny kadr opatrzony jest zawsze jakąś dozą przypadkowości. W Vilii mamy natomiast, orkiestra tusz, celownik Albada - z ramkami pokazującymi granice kadru, korekcję dla zdjęć z małych odległości, a nawet ustawioną ekspozycję. To już na pierwszy rzut oka przekonuje do białoruskiego aparatu.


Aparat wyposażony jest w obiektyw T-69-3, podobnie jak i T-43 Smieny wykonany w układzie prostego trypletu o ogniskowej 40 mm i maksymalnym otworze względnym 1:4. Obiektyw ma niezłe powłoki przeciwodblaskowe, pozbawiony jest widocznej dystorsji, ma ładną choć cokolwiek specyficzną plastykę, dobrze oddaje kolory, choć podatny jest na blikowanie w przypadku padania nań bezpośredniego światła słonecznego. 
 

T-69-3 jest, niestety, konstrukcją gorszą optycznie od skądinąd znakomitego T-43 Smieny. Ostrość obrazu dość wyraźnie spada ku brzegom kadru, choć przyznać muszę, że charakter tego spadku jest, o ile można tak powiedzieć, dość przyjemny. Ponadto umieszczenie zarówno przysłony, jak i migawki, za obiektywem (w Smienie choć przysłona zlokalizowana jest pomiędzy soczewkami) powoduje, że Vilia charakteryzuje się dość wyraźnym winietowaniem,. acz nie sięgającym głęboko w kadr - tym niemniej gwałtowne i silne ściemnienie narożników kadru może niejednego drażnić.
 
 
Zakres dostępnych przysłon wynosi od 1:4 do 1:16. Otwór przysłony jest, na skutek jej maksymalnie uproszczonej dwulamelkowej konstrukcji,  kwadratowy, ale nie ma na szczęście rzucającego się w oczy negatywnego wpływu na estetykę obrazu, czemu niechybnie przysługuje się ogólnie nieduże rozmycie stosunkowo krótkiego i ciemnego obiektywu - choć styl rozmycia nie jest, przynajmniej dla mnie, jakiś bardzo przyjemny, raczej nerwowy i na niektórych motywach widocznie 'zakręcony'.
Odległość ustawiać można za to od całkiem przyzwoitych 80 cm - aczkolwiek dobrze byłoby się przy takich małych dystansach jednak posługiwać jakimkolwiek dalmierzem, bo głębia ostrości jest już wtedy naprawdę niewielka jak na ostrzenie na oko. Nieco klekotliwy pierścień ostrości obraca się szorstko i psuje nieco dobre wrażenie o aparacie. Obiektyw wyposażono za to w skalę głębi ostrości, acz policzoną dla krążka rozproszenia rzędu 0,05 mm - posługiwanie się nią może więc przynieść efekty dalekie od zamierzonych; warto więc przy posługiwaniu się tą skalą kierować się znacznikami dla przysłony o jeden stopień mniejszej o faktycznie ustawionej - czyli mając np. ustawioną przysłonę 1:11 zakres głębi ostrości wyznaczamy jak dla przysłony 1:8.
 
 
Czasy trójlamelkowej migawki sektorowej sięgają od 1/30 s do 1/250 s oraz B - zarazem ogranicza to maksymalną czułość filmu, który bezpiecznie można w Vilii używać, do 200 ISO. Brak, niestety, możliwości podłączenia wężyka spustowego, acz umieszczona z boku obiektywu dźwignia migawki, względnie twarda i o dość długim skoku, jest w moim odczuciu wygodna i chyba wolę ją od podobnego spustu Smieny Symbol. O porównaniu z guziczkiem Smieny 8M w ogóle nie ma co mówić.
Dźwignia transportu filmu, sprzężonego z napinaniem migawki, umieszczona jest tradycyjnie pod kciukiem prawej ręki; ma krótki skok, gładko się porusza i jest nader wygodna. Licznik zdjęć umieszczono już nieco niebanalnie, na spodzie korpusu.- co nie sprzyja jego wygodzie, jako że przy próbie odczytania zasłania go uporczywie klapa futerału pogotowia.

O ile czas migawki wybiera się tradycyjnym pierścieniem na obiektywie, to ustawianie przysłony następuje już niebanalnie - małą dźwignią pod prawą stroną obiektywu, obsługiwaną kciukiem lewej ręki. Aparat wyposażony został, jak to podówczas w tej klasie było powszechne, w swego rodzaju "manualną automatykę" ekspozycji. Czas migawki ustawiało się przy jej stosowaniu na stałe, odpowiednio do czułości filmu (wg skali na dole obiektywu, od 25 do 200 GOST/ASA lub od 32 do 250 GOST/ASA, zależnie od egzemplarza), zaś naświetlenie regulowało za pomocą odpowiedniego doboru przysłony, odpowiednio do warunków oświetleniowych wskazanych przez piktogramy widoczne na dole okienka celownika, pod ramką kadru, i wskazywane przez ruchomą kropkę (słońce, słabe słońce, lekkie chmury, ciemne chmury, deszcz). Ekspozycję można więc było dobierać nie odrywając oka od okularu! Vilia posiada też, oczywiście, zwykłe skale czasów i przysłon, znajdujące się odpowiednio na górnej części pierścienia czasów i przy dźwigni przysłony. Ta ostatnia skala jest jednak mocno skupiona i nienajłatwiejsza do pewnego odczytania -acz łatwo przecież posługiwać się z pamięci wskazaniami w celowniku.
Odpowiednie piktogramy (portret pojedynczy, zbiorowy, grupa i krajobraz) umieszczone są ponadto - jak to w tego rodzaju aparatach zwykle i czyniono - na pierścieniu ostrości, ułatwiając jej prawidłowy dobór.


Vilia oferuje do tego synchronizację flesza zarówno przez gorącą stopkę, jak i gniazdko PC, acz obwody te nie są odseparowane (jak np. w przypadku Praktik serii L), więc lepiej powściągać się nieco z równoczesnym podłączaniem do aparatu różnych wysokonapięciowych wynalazków (zważać też trzeba, że po założeniu na stopkę wysokonapięciowego flesza dotknięcie do gniazdka PC skutkować może kopnięciem). Z racji na migawkę sektorową synchronizacja flesza elektronowego możliwa jest, oczywiście, ze wszystkimi jej czasami, co znakomicie ułatwia doświetlanie błyskiem w dzień.
Praktyczną przewagą Vilii nad Smieną jest też gwint filtra na obiektywie - 46 mm, znacznie dziś ułatwiający, w przeciwieństwie do najpopularniejszej 35,5 mm Smieny)  zdobycie pasujących doń akcesoriów czy przejściówek; aczkolwiek filtry, podobnie jak i w Smienie, obracają się podczas ustawiania ostrości.

Aparat dostępny był poza tym w handlu w dwóch zestawach - z tradycyjnym futerałem pogotowia oraz z miękkim zapinanym na suwak futerałem. W tym drugim przypadku w gniazdo statywowe wkręcało się zaczep paska służącego do zawieszenia aparatu na ręku. Spotkać można dwie wersje wykończenia plastikowego korpusu - groszkowaną oraz prążkowaną.
Co ciekawe, Vilia stała się też podstawą do stworzenia trzech typów aparatów automatycznych, dzielących z nią korpus i optykę. Vilia Auto z tradycyjną pełną automatyką programową wykorzystywała światłomierz selenowy (podobnie jak np. Zorkij 10), natomiast w oparciu o światłomierz CdS powstały Siluet Elektro z automatyką migawki oraz Orion EE z automatyką przysłony oraz trybem ręcznym, w którym działa także światłomierz (a zatem trudno takiego aparatu nie kochać). 


Jakkolwiek przemyślaną konstrukcją by Vilia nie była, cierpi - niestety - w praktyce z powodu swej jakości. Bolączką Vilii - poza już wspomnianymi powyżej przywarami związanymi z konstrukcją obiektywu czy w ogóle aparatu - jest bowiem ogólna jakość wykonania. O ile Smiena jest aparatem budzącym w ręku zaufanie, dobrze spasowanym i sprawiającym wrażenie solidnego, Vilię czuć nieco tandetą. Jakieś to takie klekotliwe, nawet dźwignia naciągu wykonana jest z gołej blachy, bez żadnej plastikowej nakładki, praca mechanizmów nie zachwyca. Vilię cechuje też - a może przede wszystkim - spory rozrzut jakości wykonania i tu naprawdę trafić trzeba na dobry egzemplarz, dający akceptowalnie ostre zdjęcia. Z dwóch Vilii i Silueta Elektro, którymi fotografowałem, do użytku nadawała się tylko jedna Vilia; drugą cechował bardzo wyraźny spadek jakości ku brzegom kadru (plus nieszczelność tylnej ścianki, której, co ciekawe, nie udało mi się zlokalizować), zaś automatyczny Siluet (skądinąd znakomicie naświetlający zdjęcia) miał kompletnie nieostrą prawą część klatki.
Zwrócić też trzeba uwagę na dość niefortunne rozwiązanie w Vilii przycisku zwijania powrotnego. Zlokalizowany jest od spodu korpusu i lekko z niego wystaje, niedaleko do tego od gwintu statywowego. Umieszczenie aparatu na statywie z płytką na tyle dużą, aby zakryła przycisk, powoduje jego wciśnięcie na tyle głęboko, że następuje wysprzęglenie mechanizmu transportu filmu, co skutkować będzie nałożeniem się klatek. Nie tylko gdy naciągamy aparat zamocowany na statywie, ale i gdy naciągamy aparat po zdjęciu go ze statywu - mechanizm transportu zaskakuje bowiem po zwolnieniu przycisku nie od razu, ale z kilkumilimetrowym opóźnieniem w przesuwie filmu. Dlatego Vilię montować można wyłącznie na takich głowicach, które nie wcisną tego przycisku! Ewentualnie trzeba pod aparat coś podłożyć, aby oddalić go od płytki głowicy.
Nieco kłopotliwy bywa też futerał pogotowia, w pozycji otwartej nie ułatwiający odczytania umieszczonego na spodzie korpusu licznika zdjęć.

Jakim aparatem jest więc Vilia? Ciekawym? Dobrym? Użytecznym?
Wszystkim po trochu. Jest niewątpliwie dobrze przemyślanym, wygodnym, ergonomicznym aparatem, w sumie typowym dla konstrukcji swej klasy i swego czasu. Jest aparatem z charakterem, pozwalającym uzyskiwać zupełnie przyzwoite, żeby nie rzec bardzo dobre rezultaty, jeśli tylko nie oczekuje się od niego więcej niźli jest w stanie zaoferować.
 
Zalety:

+ zwarta budowa;
+ zasadniczo dobra ergonomia;
+ migawka sektorowa;
+ dość mała minimalna odległość ogniskowania;
+ wygodny i precyzyjny celownik ze znacznikami paralaksy;
+ synchronizacja flesza przez gorącą stopkę i gniazdko kabla;

Wady:

- nienajlepsza korekcja obiektywu, wyraźnie winietowanie;
- czworokątny otwór przysłony;
- brak gniazda wężyka spustowego;
- brak samowyzwalacza;

Dane techniczne:

Typ filmu: 135
Format klatki: 24x36 mm
Celownik: lunetkowy o powiększeniu 0,6x
Obiektyw: Triplet 69-3, 40 mm 1:4
Kąt widzenia obiektywu: 57 stopni
Minimalna odległość ogniskowania: 0,8 m
Migawka: sektorowa mechaniczna
Zakres czasów migawki: 1/30 s – 1/250 s, B
Zakres przysłon: 4 – 16
Zakres ekspozycji: 9 - 16 EV
Synchronizacja z fleszem: pełna
Transport filmu: ręczny
Gwint filtra: 46x0,75 mm
Gwint statywowy: 1/4"
Wymiary: 128x85x72 mm
Masa: do 400 g
 

czwartek, 18 marca 2021

Wicher się zerwał (cz. 2) - Pamięć kamieni

Cmentarze są chyba łatwym tematem fotograficznym. Może nawet nie tyle łatwym, co nośnym, z racji na właściwy im ładunek emocjonalny i mnogość, natłok najróżniejszych motywów, aż proszących się o wykorzystanie, jakby z myślą o ich graficznym uwiecznieniu stworzonych.
Zapis czasu, swego rodzaju fotograficzna selekcja mniej lub bardziej przypadkowych elementów, składających się na wyrywkowy obraz - wierny, ale niepełny. Część wiemy, części można się tylko domyślać.
Czas upłynął, emocje wygasły, pozostało tylko wspomnienie tych, którzy pamiętają - a nieraz i ono uleciało wszak w niebyt, pozostawiając pustą ciszę. Pozostały kamienie.
 

Tak jak na zagubionym pośród lasów cmentarzyku na Przedgórzu Izerskim, dwadzieścia już bez mała lat temu. Potrzaskana kamienna tablica leżąca na ziemi, wciąż jeszcze zachowująca swój kształt, który był już wszak tylko zbieraniną okruchów. Tyle tylko zostało, tyle świadectwa, tyle wciąż wtedy ocalałej pamięci. Może i ostatni dowód, że człowiek taki istniał, dowód na tyle niejednoznaczny, że trudno nawet odczytać z niego informację, dla utrwalenia której przecież powstał. Anna Raubbach, 17.10.1928? Może. Niedoskonałe, wyrywkowe świadectwo pokazujące ułomny fragment przeszłości. Reszta to już tylko pole dla wyobraźni.
Czy leżą tam jeszcze?

To jeden z obrazów, cichy i sielski, taki, jakiego można by, chciałoby się oczekiwać.
Innego nie trzeba było ani długo, ani daleko szukać, nadszedł jeszcze tego samego dnia, kilkadziesiąt kilometrów dalej. Sielska wieś wijąca się w wąskiej dolinie. Jakiż uderzający kontrast panował pomiędzy polskim przykościelnym cmentarzem, czystym, zadbanym, tonącym w kwiatach i zniczach, a ruiną cmentarza ewangelickiego, zwieńczoną ruiną kościoła i krzyczącą jamami pootwieranych krypt, w których pośród potrzaskanych trumien walały się kości mieszkańców tej ziemi. Nie zasłużyli na równy szacunek. Choć bynajmniej nie szczędzono tu swoistego wysiłku - ktoś zdobył się nawet na wtarganie na cmentarne wzgórze kineskopowego telewizora, aby wrzucić go do grobowca.
Sytuacja nie taka oczywista. Zrobiłem wtedy mimo wszystko kilka zdjęć, ot czysty dokument - towarzyszący mi kolega nie zrobił ani jednego.

Może to i on miał rację...

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Plastik fantastik

czyli

Narodowy w formie i socjalistyczny w treści

Oglądając konstrukcje wschodnioniemieckich aparatów z lat osiemdziesiątych pokiwać może człek w zadumie nad prezentowaną przez nie często wysoką jakością plastikowych elementów formowanych wtryskowo. 
Technologia ta, jak widać na onych przykładach, wypierała z czasem tłoczenie z blachy - i zewnętrzna elementy metalowe korpusów zastępowane były plastikowymi, przy zachowaniu jednak praktycznie niezmienionego kształtu aparatu.

Certo KN 35 z korpusem wykończonym metalem.
Certo KN 35 z korpusem wykończonym plastikiem.

Zaobserwować to można choćby na przykładzie prostych kompaktów.  Tandetny skądinąd Certo KN 35 (produkowany od 1975) spotkać można w dwóch wersjach kolorystycznych - ze srebrnymi i czarnymi górnymi i dolnymi pokrywami korpusu; te drugie, acz identycznego kształtu, są właśnie plastikowe, choć na pierwszy rzut oka wyglądają jak matowo lakierowany metal. Tak na marginesie, zmian konstrukcyjnych w tych aparatach było ciut więcej - i np. zdejmowane tylne ścianki obu wersji są wzajemnie niewymienne.
 
Beirette k100 - prosto, ale z metalu.
Beirette vsn 2 - już plastik.

Podobnie stało się i w przypadku aparatów Beirette (o których będzie pewnie za jakiś czas coś więcej) - w oparciu model Beirette vsn (wprowadzony do produkcji połowie l. 70.) z podobnie, jak i wspomniany Certo, metalowymi pokrywami korpusu (który wykorzystany też został w budżetowej odmianie Beirette k100), powstał początkowo w roku 1987 całkowicie z zewnątrz plastikowy Beirette 35 (tym razem wyposażony w światłomierz CdS), a wreszcie dwa lata później bliźniaczy vsn 2, odróżniający się od vsn tylko zastąpieniem elementów metalowych plastikowymi. I znów, jakość wizualna plastikowych wytłoczek sprawia, że dopiero dotykiem stwierdzić można, że nie jest to lakierowany metal (zwłaszcza, że trafiają się i rzadkie egzemplarze modelu vsn lakierowane na czarno). Ba, podobny manewr zastosowano i w przypadku lustrzanki (prostej, bo prostej, ale zawsze) - wykończony metalem model Exa 1 b zastępując czarnym plastikowym Exa 1 c.

W całej tej ekonomicznej i technologicznej oczywistości kryje się jednak pewna zaskakująca ciekawostka dotycząca aparatów Praktica. Zapewne bowiem większość szczęśliwych posiadaczy gwintowych lustrzanek Praktica serii L nie zdaje sobie sprawy, że ich solidne i budzące zaufanie, lśniące chromem aparaty posiadają jak najbardziej plastikowe górne pokrywy korpusów. Serio.

Praktica MTL 5B - także nie metal!

W roku 1970 kombinat VEB Pentacon Dresden rozpoczął bowiem produkcję górnych pokryw korpusów (zaliczanych eufemistycznie do "elementów dekoracyjnych") lustrzanek Praktica serii L formowanych wtryskowo z tworzywa ABS i chromowanych. Wykonanie takiego elementu wymagało przed chromowaniem jedynie 2 etapów technologicznych, w porównaniu do 16 w przypadku tradycyjnej produkcji z mosiądzu. Galwaniczne metalizowanie tworzywa sztucznego wymagało wprawdzie zastosowania nowych technologii, podjęcia produkcji związków chemicznych dotychczas w NRD nie wytwarzanych i w ogóle przestrzegania ścisłych reżimów technologicznych. Z tym ostatnim bywało różnie, w wyniku czego w początkowym okresie produkcji otrzymywano nawet 40% braków, sama ona była w ogóle kosztowna - tym niemniej i tak bardziej opłacalna niż w przypadku tradycyjnych elementów metalowych.
W roku 1976 wprowadzono jeszcze wykonywanie napisów na takim plastikowym korpusie metodą tłoczenia na gorąco, w rezultacie czego nie było potrzeby produkowania indywidualnych elementów dla każdego modelu aparatu, jako że odpowiednie oznaczenia nanieść było można w zależności od potrzeb na jednym typowym elemencie.

Żeby jednak za dobrze nie było, ogół wschodnioniemieckich plastikowych aparatów wykonany jest z plastiku zupełnie przeciętnej jakości, a nawet - szczególnie w przypadku późniejszej produkcji firmy Certo - wręcz substandardowej. Wystarczy tu wspomnieć skądinąd bardzo fajny i ciekawy model Certo SL 110 - który wykonany jest z tworzywa nadającego się na oko co najwyżej, za przeproszeniem, na tanią mydelniczkę. Zaskakuje też nieco pewne rozdwojenie jaźni, żeby nie rzec jakości - choćby te piękne czarne Beirette vsn 2 wyposażone są w najgorsze, tandetne plastikowe korbki zwijania powrotnego i plastikowe śruby mocujące futerały pogotowia do gwintu statywowego. Pokręcić czymś takim i nie złamać - to prawdziwy wyczyn! Co ciekawe, czy to dla niepoznaki, czy lepszego efektu wizualnego, plastikowe korbki wykonywane były nieraz ze srebrnego plastiku, udającego przez to metal.

Ale cóż, gospodarka planowa...

czwartek, 19 października 2017

Nikon po raz pierwszy

W roku 1959 firma Nikon wypuściła na rynek aparat Nikon F, swój pierwszy model lustrzanki jednoobiektywowej, wprowadzając wraz z nim bagnet F, stosowany w lustrzankach Nikona do dziś. Nikon F, bazujący na rozwiązaniach aparatu dalmierzowego Nikon SP, był aparatem najwyższej klasy profesjonalnej, całkowicie udaną próbą wejścia firmy na rynek fotografii zawodowej we współzawodnictwie z aparatami dalmierzowymi. Okazał się wielkim sukcesem firmy, produkowany był do roku 1974, przez trzy lata, od 1971, równolegle ze swym następcą – Nikonem F2. Egzemplarze Nikona F trafiły do amerykańskiego programu kosmicznego, wykorzystywane przez NASA, trafiły także (i to wielokrotnie) na ekran – Nikon F Eyelevel jest w rękach Davida Hemmingsa niemal drugoplanowym bohaterem „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego, a Photomic FTn pojawia się także w "fotoreporterskiej" wersji teledysku "Your song" Eltona Johna (zdominowanej wszak przez Pentaxy).

Nikon F Photomic FTn, obiektyw Nikkor-S Auto 50 mm 1:1.4

Aparat jest po prostu pancerny. Wzięty do ręki okazuje się niezwykle ciężki (ba, jest to jedna z najcięższych lustrzanek Nikona w ogóle!), co jest wynikiem jego bezkompromisowej pod względem wytrzymałości konstrukcji z mosiądzu i stali. Masywny pryzmat z pomiarem TTL dodaje mu także rozmiarów. Jak na porządne narzędzie pracy przystało, Nikon F oferuje dokładnie to, co potrzebne, bez zbędnych udziwnień i wodotrysków. Mechanizmy pracują niczym szwajcarski zegarek, gładko, płynnie, cicho i bez oporów.

Wnętrze kryje migawkę szczelinową o przebiegu poziomym, z roletkami wykonanymi z folii tytanowej. Oferuje ona czasy otwarcia od 1 s do 1/1000 s oraz B i T, ponadto połączenie samowyzwalacza z B pozwala uzyskać czas 2 s (aczkolwiek instrukcja nie zaleca używania samowyzwalacza przy nastawach B i T). Czasy ustawiane są z krokiem 1 EV, a ich kolorowe oznaczenia odnoszą się do nastaw synchronizacji błysku lamp spaleniowych (w przeciwieństwie do tezy ogłoszonej w książce "Nikon system" M. Górki, jakoby czasy oznaczone na zielono mogły być ustawianie bezstopniowo - nie mogą).

Najkrótszy czas synchronizacji błysku wynosi 1/60 s. Aparat oferuje przy tym cztery nastawy synchronizacji z fleszem – jedną dla lamp elektronowych oraz trzy dla spaleniowych, ustawiane poprzez obrót pokrętła czasów po jego wyciągnięciu do góry. Synchronizacja odbywać może się przez standardowe gniazdko kabla, bądź przez stopkę lampy zakładanej na szynę wokół korbki zwijania powrotnego. Niestety, wymaga to zastosowania lamp błyskowych ze specjalnymi stopkami (np. Nikon SB-2 lub SB-7), ale po założeniu adaptera AS-1 korzystać można ze zwykłych fleszy z gorącą stopką ISO. AS-1 jest jednak praktycznie w Polsce niedostępny, co wymusza użycie szyny do flesza wkręcanej w gniazdo statywowe i synchronizacji przez kabel.

Nikon F wyposażony został w kryjący 100% kadru układ celowniczy z wymiennymi matówkami (standardowo instalowano matówkę A z klinem) i celownikami. Ich wymiana dokonywana jest po wciśnięciu przycisku z lewej strony tylnej ścianki korpusu. Z przodu po prawej stronie zlokalizowano dźwignię mechanicznego samowyzwalacza, przycisk podglądu głębi ostrości oraz przełącznik blokady lustra, wykorzystywany do jego wstępnego podniesienia (dla uniknięcia drgań lub też przy stosowaniu obiektywów silnie wchodzących w głąb korpusu) oraz przy zdjęciach seryjnych w najszybszym trybie pracy windera. Niestety, przełącznik ten jest najsłabszym funkcjonalnie elementem aparatu – umożliwia teoretycznie wstępne podniesienie lustra, jednak realizowane jest to w ten sposób, że po wykonaniu zdjęcia lustro po prostu nie powraca na dół tak długo, jak długo nie przestawi się przełącznika z powrotem. Innymi słowy, konieczne być może zmarnowanie jednej klatki. Trzy kropeczki umieszczone przy dźwigni samowyzwalacza pozwalają ustawić opóźnienia ok. 3, 6 i 10 s.

Umieszczony na górze korpusu spust migawki otoczony jest pierścieniem, w położeniu R wysprzęgającym zębatkę do zwijania powrotnego. Wiek aparatu daje o sobie znać, gdy dochodzimy do kwestii wężyka spustowego – Nikon F posiada bowiem niestosowany już dziś męski gwint typu Leica, otaczający spust, a nie żeński ISO umieszczony w spuście. Konieczne jest więc zastosowanie odpowiedniego wężyka (np. Nikon AR-2), bądź też przejściówki pozwalającej adaptować wężyki z gwintami ISO – np. z oferty firm Hama czy Kaiser.

Ładowanie filmu odbywa się jak najbardziej tradycyjnie, ale także nieco archaicznie, po zdjęciu całej tylnej ścianki wraz z dolną pokrywą korpusu – innymi słowy nic nie może być wtedy wkręcone w gwint statywowy. Zdjęcie tylnej ścianki powoduje jednocześnie automatyczne wyzerowanie licznika zdjęć.

Korpus aparatu jest w pełni mechaniczny, pozbawiony jest jakiejkolwiek elektroniki (za wyjątkiem oczywiście synchronizacji błysku). Pomiar światła realizowany jest natomiast przez światłomierz wbudowany w pryzmat. Do Nikona F produkowano cztery typy pryzmatów ze światłomierzami – Photomic oferujący zewnętrzny pomiar elementem CdS, Photomic T z integralnym pomiarem TTL, Photomic Tn z centralnie ważonym pomiarem TTL oraz Photomic FTn z pomiarem centralnie ważonym TTL, z półautomatycznym wprowadzaniem jasności założonego obiektywu. Każdy z tych pryzmatów wyposażony jest we własne zasilanie bateriami pastylkowymi 1,35 V (w przypadku stosowania współczesnych baterii 1,5 V czułość filmu powinna być ustawiona o 2/3...1 EV niższa od rzeczywistej) i sprzęgany jest bezpośrednio z pokrętłem czasów aparatu. Odbiór wartości przysłony z obiektywu odbywa się poprzez wahliwą dźwignię współpracującą z umieszczonym na pierścieniu przysłony zaczepem w kształcie uszek - w celu prawidłowego sprzęgnięcia obiektyw zakładany powinien być do aparatu z przysłoną ustawioną na 5,6. W przypadku modeli Photomic, T oraz Tn po założeniu obiektywu wymagane jest następnie ręczne ustawienie jego jasności w światłomierzu, zaś Photomic FTn wymaga jedynie jednorazowego maksymalnego otwarcia przysłony, co jednocześnie wprowadza jej wartość do światłomierza – obsługiwany zakres wynosi 1,2...5,6. Wartość pomiaru wskazywana jest wskazówką widoczną nad kadrem oraz w zewnętrznym okienku na górnej pokrywie pryzmatu, w celowniku widać także wartość ustawionego czasu migawki. Pryzmaty za wyjątkiem modelu FTn pokazywały także w zewnętrznym okienku obok okularu wartość aktualnie ustawionej przysłony. Przy używaniu obiektywu niesprzęgniętego ze światłomierzem (bez uszek) konieczne jest ustawienie w światłomierzu jasności obiektywu na 5,6 i pomiar światła przy domkniętej przysłonie - metoda ta ma jednak pewne ograniczenia w zależności od użytego typu obiektywu i matówki. Światłomierz włączany jest przyciskiem na obudowie pryzmatu, a wyłączany drugim przyciskiem służącym jednocześnie jako tester baterii – pamiętać więc trzeba o jego wyłączeniu. Ponieważ pryzmat z pomiarem światła nakrywa sobą pokrętło czasów aparatu, niemożliwa staje się bez zdjęcia pryzmatu zmiana trybu synchronizacji (ale kto dziś używa spaleniówek?), nie widać też wskaźnika naciągnięcia migawki (ale jej stan można wyczuć lekko naciskając na spust).

Do Nikona F produkowano także trzy typy celowników bez pomiaru światła – "czysty" pryzmat Eyelevel, pryzmat Sportfinder o zwiększonym odstępie punktu ocznego i prosty kominek z 5x lupą. Okular celowników Eyelevel oraz Photomików wyposażony jest w gwint umożliwiający montaż osprzętu - np. muszli ocznej bądź soczewek korekcyjnych. Odległość punktu ocznego jest jednak stosunkowo niewielka dla wygodnej obserwacji całego kadru i wskaźnika światłomierza - jednoczesnego zastosowania muszli ocznej i okularów nie da się w zasadzie pogodzić - stąd przy silniejszej wadzie wzroku celowe byłoby użycie soczewki.

Powstał także do Nikona F dedykowany winder F-36 zasilany ośmioma bateriami D lub AA, umożliwiający wykonywanie do 3 kl./s z pracującym lustrem i 4 kl./s z lustrem złożonym, jednak wg dzisiejszych standardów trudno go uznać za doskonały – zblokowany był na stałe z tylną ścianką aparatu, co uniemożliwiało jego zdjęcie lub zamontowanie na aparacie z założonym filmem (chyba, że w ciemni), nie posiadał także synchronizacji z ruchem migawki, co przy stosowaniu czasów naświetlania zbyt długich dla aktualnej szybkostrzelności mogło uszkodzić migawkę. Windery nie były także swobodnie wymienne pomiędzy aparatami – każdy musiał być serwisowo zsynchronizowany z konkretnym korpusem.

Bez dwóch zdań Nikon F jest wspaniałym narzędziem fotograficznym, mimo swych niemal 60 lat – używać można go spokojnie, decydując się na ten aparat trzeba jednak mieć na uwadze jego wiek, rzutujący na niektóre kwestie użytkowe – zwłaszcza montaż flesza czy wężyka spustowego, a także niefortunną blokadę lustra. Wszelkie akcesoria są bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe do dostania – celowniki, matówki, adapter flesza etc. Nieco poniżej dzisiejszych standardów plasują się osiągi migawki – najkrótszy czas 1/1000 s i synchronizacja z fleszem do 1/60 s (choć jak dla mnie są w zupełności wystarczające), niektórym dokuczać może brak wstępnego podniesienia lustra. Aby korzystać z pomiaru światła przy pełnym otworze przysłony konieczne jest użycie obiektywów z uszkami pre-AI na pierścieniu przysłony. Biorąc Nikona F na piesze wyprawy trzeba mieć na uwadze, że jest on – jak na aparat manualny - naprawdę duży i ciężki. Jest jednak niezawodnym i bardzo solidnym, najwyższej klasy, rzetelnym narzędziem do wykonywania zdjęć – i trwałym elementem historii fotografii.

Zalety:

+ bardzo solidna budowa i znakomita niezawodność;
+ wysoka kultura pracy;
+ dobra ergonomia;
+ celownik pokazuje 100% kadru;
+ wymienne matówki i wizjery (ale trudno dostępne...);
+ aparat całkowicie mechaniczny (za wyjątkiem opcjonalnego światłomierza);

Wady:

- niezbyt dziś imponujące osiągi migawki;
- brak "prawdziwego" wstępnego podniesienia lustra;
- niezbyt duża odległość punktu oka w celowniku Eyelevel i Photomikach;
- dla pomiaru TTL przy pełnym otworze przysłony konieczne jest stosowanie obiektywów z uszkami non-AI;
- bardzo trudna osiągalność systemowego osprzętu (może poza wkręcanym w okular);
 

Dane techniczne:

Mocowanie obiektywu: bagnet F
Czasy naświetlania: 1 s – 1/1000 s, B, T
Synchronizacja z elektronową lampą błyskową: 1/60 s
Celownik: wymienny, 7 typów
Matówka: wymienna, 13 typów
Ustawianie ostrości: ręczne
Transport filmu: ręczny
     z winderem F-36 mechaniczny z prędkością 2 / 2,5 / 3 / 4 kl./s
Samowyzwalacz: mechaniczny, opóźnienie regulowane 3-10 s
Pomiar ekspozycji z celownikami pryzmatycznymi:
    Eyelevel: brak
    Photomic: zewnętrzny integralny
    Photomic T: TTL, integralny
    Photomic Tn, FTn: TTL, centralnie ważony (60% z obszaru o średnicy 12 mm)
Zakres czułości filmów*:
    Photomic: 10-1600 ASA
    Photomic T: 25-6400 ASA
    Photomic Tn: 10-6400 ASA
    Photomic FTn: 6-6400 ASA
Zakres jasności obiektywów dla pomiaru TTL: 1,2 – 5,6*
Pole widzenia celownika: 100%
Gwint statywu: 1/4"
Obudowa: metal
Wymiary:
    Eyelevel: 98x147x56 mm
    Photomic, Photomic T: 102x147x67 mm
    Photomic Tn, FTn: 102x147x66 mm
Masa:
    Eyelevel: 685 g
    Photomic, Photomic T, Tn: 830 g
    Photomic FTn: 860 g

* Parametr dotyczy tylko celownika z pomiarem światła

niedziela, 17 września 2017

Certo Certos

czyli

Typowa niemiecka tandeta

Dalmierz optyczny Certos (w pełnym brzmieniu - Certos Entfernungsmesser) produkowany był od 1961 roku przez posiadające długą tradycję drezdeńskie zakłady Certo, znane między innymi z aparatów mieszkowych Dollina czy Durata. Certos dostępny był w kilku wersjach (A, B, C, D i N) różniących się rozwiązaniem stopki służącej do mocowania dalmierza na aparacie. Nie sposób też nie dostrzec łudzącego podobieństwa pomiędzy Certosem a radzieckim dalmierzem Smiena…

Certos Modell A

Baza dalmierza wynosi 51 mm, zakres pomiaru od 0,9 m (rzadziej od 1 m) do nieskończoności, największa oznaczona na skali odległość to 10 m.
Certos robi z zewnątrz niezwykle pozytywne wrażenie - konstrukcja jest metalowa i solidna. Dalmierz obsługuje się obracając wygodne, duże pokrętło umieszczone na górze korpusu, otaczające skalę odległości - pomiar wskazywany jest na niej poprzez kropkę położoną na pokrętle (niestety bardzo malutką). Warto zwrócić uwagę, że dzięki takiemu rozwiązaniu Certos jest niezwykle łatwy w kalibracji - w razie potrzeby wystarczy poluzować śrubę i obrócić skalę w położenie odpowiednie dla rzeczywistej zmierzonej odległości. Oba okienka i okular wizjera umieszczone są dość głęboko w obudowie, co jako tako je chroni, ale i są trudne do czyszczenia.

Certos Modell A, widok z tyłu

Niestety, dobre wrażenie zewnętrzne natychmiast pryska po spojrzeniu w wizjer. Obraz ma różny kolor, w zależności od egzemplarza - a to żółty, a to fioletowy, plamka dalmierza jest spora, prostokątna, raz bezbarwna, raz zielona. Jakość obrazu jest jednak fatalna - kontrast jest niski, ostrość taka sobie, ale co gorsza bardzo źle widać odbicie okienka dalmierza... Szczerze mówiąc, nie widać go prawie wcale. Nie wiem, może miałem pecha i widziałem same Certosy ze spełzłymi ze starości lustrami (chociaż kilka opinii, które znalazłem w sieci na temat tego modelu raczej dalekich było od zachwytu), ale dalmierz ten nadaje się praktycznie tylko do pomiaru na motywach o wysokim kontraście, ciemne obiekty na jasnym tle, gałęzie na tle nieba itp., ewentualnie obiekty o silnym światłocieniu od bezpośredniego świata słonecznego. W półmroku okienka dalmierza nie widać po prostu wcale. Winę ponosi tu za mały współczynnik odbicia w lustrze półprzepuszczalnym, przez co obraz z okienka wizjera jest zbyt jasny w stosunku do dalmierza. Można temu zaradzić na dwa sposoby - bądź to idealistycznie zmieniając lustro, bądź też po prostu umieszczając w przednim okienku wizjera jakikolwiek filtr ograniczający jego jasność 4 do 8 razy. Wizjer wprawdzie ściemnieje (acz będzie jeszcze całkowicie użyteczny), ale wreszcie można zobaczyć relatywnie teraz jaśniejsze okienko dalmierza.

Co ciekawe, Certos produkowany był w kilku wersjach, przeznaczonych do różnego rodzaju aparatów i różniących się w związku z tym mocowaniem:
  • Stopka dalmierza Certos Modell A (pokazany na zdjęciach powyżej), stworzonego do aparatów Welta i Altissa, umieszczona została na prawym skraju obudowy, przez co nie powoduje to (w przeciwieństwie do np. Blika) problemów z obsługą elementów sterujących aparatu zlokalizowanych niedaleko na prawo od szyny na akcesoria, jednak dalmierz może w ten sposób wystawać na lewo od korpusu aparatu (zwłaszcza na aparatach z szynami do osprzętu zlokalizowanymi z lewej strony), utrudniając np. używanie paska nośnego.
  • Modell B, dopasowany do Beltiki II, posiada identycznie umieszczoną stopkę, ale, w odróżnieniu od modelu A, bardzo niską, tak że dalmierz praktycznie leży na aparacie.
  • Modell C, wyposażony w podobnie niską stopkę umieszczoną z lewej strony korpusu, przeznaczony jest do aparatu Durata II.
  • Modell D z kolei (zdjęcie poniżej), poprzez swe prostopadłe umieszczenie względem aparatu nie powoduje żadnych z nim kolizji, nie utrudnia także przyłożenia oka do celownika. Jak dla mnie jest to, mimo że dalmierz znacznie jednak zwiększa wysokość aparatu, chyba najbardziej optymalny sposób jego montażu.
  • I wreszcie Modell N w ogóle nie posiada stopki do mocowania na aparacie.

Certos Modell D

W zasadzie trudno mi wydać o Certosie jednoznaczną opinię - jest na pewno solidnie wykonany i bardzo wygodny w obsłudze, a także precyzyjnie wskazuje odległość. I nawet niezły obiekt kolekcjonerski. Tym niemniej, o ile nie miałem pecha, jego użyteczność jako praktyczny dalmierz jest częstokroć wątpliwa ze względu na fatalny wizjer. Wydaje mi się więc, że nie ma co ryzykować kupno Certosa w ciemno, bez osobistego sprawdzenia konkretnego egzemplarza.


Zalety:
+ solidna budowa.
+ wygodna obsługa i precyzyjny pomiar.
+ łatwość kalibracji.
+ dostępne różne wersje montażu.

Wady:
- fatalna czytelność wizjera, czasem czyniąca dalmierz bezużytecznym.