O zdjęciu, którego miało nie być
Gdybym miał wybrać
dziesięć swoich zdjęć, które wziąłbym ze sobą na bezludną wyspę, to byłoby bez
wątpienia jednym z nich. Ba, gdybym miał wybrać i pięć... Zresztą nie ma się co
bawić w takie gry intelektualne. Patrząc z perspektywy fotograficznych doświadczeń
i przeżyć, jest to jedno z moich najważniejszych zdjęć. I już.
Ani to dobre
technicznie, ani perfekcyjne kompozycyjnie, ani światło nie jest ciekawe, o
kolorystyce nie wspominając, nawet symetria kopuły Panteonu zepsuta jest pudłem
rusztowania. Tym niemniej, choć na co dzień spoczywa w czeluściach albumu
fotograficznego archiwum, skatalogowane pod numerem 09915, nie potrafię
przestać na nie patrzeć, patrzeć bez emocji.
Paradoksalnie,
zdjęcie to powstało - czy może raczej zaistniało - zupełnie przez przypadek. W
zasadzie powinno go nie być, a i to z dwóch powodów. Przede wszystkim nigdzie
się nie zamierzałem ruszać z domu, a już na pewno nie do Paryża. Przypadek
sprawił w ostatniej chwili, że pojechałem w charakterze zastępstwa, aby nie
zmarnowała się opłacona rezerwacja.
Do tego, aż do
otrzymania wywołanych odbitek byłem święcie przekonany, że tego zdjęcia nie ma.
A było tak... Tego czerwcowego dnia plątaliśmy się po Dzielnicy Łacińskiej.
Siedziałem sobie w końcu leniwie, bez żadnych specjalnych planów, na schodach
gotyckiego kościoła St. Etienne du Mont, gdzie właśnie przygotowywano się do
ślubu. I to nie byle jakiego najwyraźniej, towarzystwo było ewidentnie z
wyższej klasy, żeby nie rzec górnej półki. W końcu czarną limuzyną retro podjechała
panna młoda. No, okazja do ciekawego zdjęcia - na tle pobliskiego Panteonu,
niby to zupełnie nie moja tematyka, ale czemu nie? Wyjąłem aparat i
przygotowałem się do zdjęcia, czekając aż ruszy w stronę kościoła.
W chwili gdy
naciskałem spust, kątem oka dostrzegłem z prawej strony nadbiegającą kobietę,
śpieszącą na zaczynającą się uroczystość... Za późno - mimowolnie trzasnęła
migawka i gdy lustro wróciło na dół, zobaczyłem w celowniku jej kwiecistą
sukienkę wypełniającą cały kadr. Po zdjęciu. Zanim zdążyłem się pozbierać,
panna młoda, przebywszy te jeszcze kilka pozostałych kroków, weszła do
kościoła. Klops. Towarzyszący mi kolega, wiedziony modelową schadenfreude,
zdążył się nawet ponatrząsać z mojego pecha. Zmarnowałem szansę, trudno. Nie pierwszy i nie ostatni taki raz.
Zaskoczenie,
zaskoczenie jakże pozytywne, przyszło dopiero po kilkunastu dniach, gdy
odebrałem wywołane odbitki. A jednak przeświadczenie, czarnowidzcze przekonanie okazało się błędne.
Zdecydował ułamek sekundy.
Rozwiany welon,
niczym pyszne udrapowane szaty barokowych świętych mistrza Pinsla. Uśmiechnięta
druhna zmagająca się z porywami wiatru. Dystyngowany ojciec z cylindrem w ręku, dumnie prowadzący piękną córkę, po raz ostatni. Uścisk
uniesionych dłoni. Uśmiechnięta para w objęciu przyglądająca się temu
spectaclum - jakież myśli chodziły im po głowach? Wspomnienia? Ta scena magnetycznie
przyciągająca spojrzenia przechodniów. Intrygujące spojrzenie ciemnych oczu
spod welonu.
Może najbardziej
dziś, patrząc na to zdjęcie, zdaję sobie sprawę z upływu czasu.
Chwila. Ułamek
sekundy. Zastygły w pomnikowej formie. A przecież tego nie ma. Ludzie rozeszli
się do domów do swoich zajęć, rozjechali do swoich krajów, utrwalona na filmie
scena rozsypała się zmieniona wiatrem czasu. Życie potoczyło się dalej. Te małe
dzieci są już dorosłe. Dziewczynka kryjąca się za rozwianym welonem może już
sama stanęła w roli panny młodej. A ci starsi? Toczą gdzieś wciąż swe spokojne
żywota, czy też może już znają wszystkie odpowiedzi...?
Przypadkowi,
anonimowi ludzie splatający się w skończenie doskonałą scenę. Kim byli? Kimś.
Mieli swoje imiona, nazwiska, swoje sprawy, swoje światy. Ilu z tych widzów
jeszcze pamięta ten krótki epizod, nic dla wielu nieznaczącą atrakcję? Kim byli
główni bohaterowie tej sceny? Tak bardzo chciałbym to wiedzieć. Czy ten dzień
wciąż kwitnie w ich pamięci, czy ich losy potoczyły się - i toczą - tak
pięknie, z taką nadzieją, jaką wtedy żywili? Kwiaty zwiędły, euforia minęła -
czy przygniotła ich szarość egzystencji, walki z codziennością, czy może ich
życie to wciąż bajka? Gdzieś tam są odpowiedzi na wszystkie te pytania. Gdzieś
tam...
Mi pozostało zdjęcie,
jedno zdjęcie sprzed niemal dwudziestu lat, w którym zawarte jest to wszystko.
Nawet nie próbuję sobie nic wyobrażać, bawić się w detektywa; mam tylko
nadzieję, że są równie szczęśliwi, jak byli tego jedynego dnia.
Żal, tęsknota za tą
piękną chwilą, zmarnowana szansa. Przecież tam byłem, nic mnie nie trzymało,
mogłem, mogłem, mogłem… Aż chciałoby się tam wrócić, robić zdjęcie za zdjęciem,
zatrzymać tę scenę we wszystkich możliwych szczegółach, w całym bogactwie, żyć
na bieżąco jej atmosferą. Chciałoby się. Szansa minęła, uleciała i nie wróci.
Ale cóż, w tamtych czasach oszczędnie dysponowałem materiałem zdjęciowym - z
całego dwutygodniowego niemal pobytu przywiozłem niecałe trzy filmy,
kilkadziesiąt zdjęć, z których każde jest bezcenne, każde unikatowe - jak i to.
Czy byłoby równie ważne, gdyby było jednym z wielu?
I jeszcze piosenka, Choroba miłości, znana melodia, która towarzyszyła mi z głośników w Forum des Halles, może nawet tego samego dnia. Pasuje tu jak rzadko...
Patrzę na tę scenę
oczami siebie sprzed lat. Myśl, działanie, przypadek, które zaowocowały tym
kadrem. Gdzie byłem wtedy, gdzie jestem teraz? Gdzie jeszcze będę, choćby za te
dwadzieścia lat, tak jak oni teraz?
Jedno, jedyne
zdjęcie. Zdjęcie, którego miało nie być.